Zachwyty i rozczarowania 2019 roku – Michalina Reda
Rok 2019 chyli się ku końcowi, wobec tego czas na podsumowanie minionych dwunastu miesięcy. Jak wyglądały moje zachwyty i rozczarowania? Zapraszam do lektury.
Każdy kończący się rok to czas podsumowań. To także dobry moment na to, by przyjrzeć się popkulturze - temu, co w ostatnich dwunastu miesiącach zachwycało, a co wręcz przeciwnie – zawiodło na całej linii.
Podobnie jak to uczyniłam w moim ubiegłorocznym tekście, w przypadku rozczarowań odwołam się tylko do produkcji, wobec których rzeczywiście miałam jakieś oczekiwania - obiektywnie słabych filmów i seriali jest zbyt dużo, by przywiązywać do nich większą wagę. W przypadku zachwytów natomiast przywołam te tytuły, które okazały się dla mnie miłą niespodzianką. Z zadowoleniem stwierdzam, że w 2019 roku więcej było dobrego niż złego i że tak naprawdę tylko nieliczne sprawy gdzieś tam mnie wewnętrznie zabolały.
To był udany rok – oby więcej takich.
ZACHWYTY
Joker
Joker to absolutny TOP, jeśli chodzi o filmy z 2019 roku – zaliczyłam aż cztery seanse. Już od momentu ogłoszenia Phoenixa nowym Księciem Zbrodni zakładałam, że produkcja będzie bardzo dobra - jednak nie przypuszczałam, że aż tak. Todd Phillips stworzył fenomenalną opowieść, w dodatku świetnie zrealizowaną i znakomicie zagraną – dla mnie jest to arcydzieło na każdej płaszczyźnie, począwszy od surowej i ciężkiej muzyki Hildur Guðnadóttir, poprzez zabawę światłem (robi ona w filmie ogromną robotę) aż po kreację aktorską Joaquina Phoenixa. W zachwytach nad produkcją zdecydowałam się nawet na powieszenie plakatu Jokera na ścianie, a to już znaczy bardzo dużo. Niekwestionowane 10/10 w moim prywatnym rankingu, nieskończona inspiracja i źródło długich przemyśleń i refleksji – dokładnie takich filmów potrzebuję.
Parasite
Film, po którym nie spodziewałam się absolutnie nic, a który wbił mnie w kinowy fotel na dłuższą chwilę. Tutaj zagrało absolutnie wszystko, a zwłaszcza muzyka i montaż – sekwencja z gruźlicą to najlepsze, co ostatnio widziałam w kinie. Złota Palma w kategorii Najlepszy film to moim zdaniem strzał w dziesiątkę – Parasite sprawdza się nie tylko jako pozornie zabawna komedia sytuacyjna, ale także (a może przede wszystkim) jako soczysty dramat o ludzkiej egzystencji. Im głębiej wchodzimy w historię, tym więcej bezlitosnych prawd o człowieku zostaje przed nami obnażonych – a cóż oddziałuje na widza lepiej niż film, który prowokuje do zastanowienia się nad samym sobą? Ja jestem zachwycona. I o ile znam twórczość reżysera, o tyle żaden z jego poprzednich filmów nie wywołał we mnie podobnych odczuć.
Bitwa o Winterfell - 3. odcinek 8. sezonu Gry o tron
W pełni świadoma kontrowersji, jakie wywołuje odcinek z wielką bitwą z Nocnym Królem, opowiadam się po stronie jego zwolenników. Bitwa o Winterfell to moim zdaniem najlepszy epizod całego 8. sezonu serialu HBO – taki, który oglądałam z zapartym tchem i w stresie na myśl o tym, co będzie dalej. Chwalę rozwiązania realizacyjne, jakie w tym odcinku podjęli twórcy – rozegranie bitwy nocą daje niesamowity klimat. I choć można dyskutować o słuszności niektórych decyzji fabularnych, dla mnie absolutnie nie wpływa to na odbiór epizodu – otrzymaliśmy historię zamkniętą, przerażającą i lodowatą; coś, co doskonale wpasowuje się w bieżący etap sezonu. Mistrzostwem świata jest również utwór The Night King skomponowany przez Ramina Djawadiego – swego czasu słuchałam go na zapętleniu przez kilka tygodni z rzędu.
To my
Uwielbiam filmy, które pogrywają sobie z widzem, a To my doskonale wpasowuje się w tę właśnie kategorię. Do kina wybierałam się bez żadnych oczekiwań, licząc co najwyżej na seans podobny wcześniejszemu Uciekaj!, które wyszło spod ręki tego samego reżysera. Otrzymałam jednak coś znacznie więcej – zawiłą, nieoczywistą i piorącą mózg produkcję, po seansie której wcale nie łatwo było tak po prostu podnieść się z fotela i wrócić do domu. Obraz Peele’a to dla mnie jedno z odkryć tego roku, dzieło, które przerasta swojego poprzednika i jednocześnie kluczowy moment, jeśli chodzi o moje zafascynowanie filmografią tego reżysera – to więcej niż pewne, że po tej produkcji będę pędzić do kina na każdy jego kolejny film.
Oscar dla Green Book
W tym roku zdecydowanie zgadzam się z decyzjami Amerykańskiej Akademii Filmowej, która okrzyknęła Green Book najlepszym filmem – z zadowoleniem przyjęłam nowinę o statuetce Oscara, na którą w moim mniemaniu produkcja zasługuje po stokroć. Viggo Mortensen i Mahershala Ali wykonali znakomitą robotę w tworzeniu swoich postaci – chemię między nimi czuć nadzwyczaj wyraźnie, przez co ja, jako widz, z miejsca ich kupiłam. Cała opowieść jest poprowadzona bardzo umiejętnie, a podczas seansu łapałam się na tym, że przeżywam poszczególne wątki równie silnie co bohaterowie. Był śmiech, były łzy, było wzruszenie. Przyznanie Oscara w kategorii Najlepszy film jakiejkolwiek innej produkcji byłoby moim zdaniem nieporozumieniem.
Czarnobyl
Wśród moich zachwytów nad filmami znalazło się także miejsce na ten konkretny miniserial od HBO, będący jedną z najbardziej przerażających i dołujących produkcji, jakie miałam okazję obejrzeć w tym roku. Prawdopodobnie powielę opinie krytyków filmowych i nie napiszę nic odkrywczego, ale uważam, że Czarnobylowi nie można mieć nic do zarzucenia. Surowy klimat szarych radzieckich lat 80. uderzył mnie z ekranu już od pierwszego odcinka, fascynując poziomem swojego realizmu – co najlepsze, potem jest tylko lepiej. Znakomita produkcja, którą polecam wszystkim w koło – ten serial trzeba obejrzeć, bo działa na wyobraźnię z niesłychaną siłą. Po trzecim odcinku nie mogłam spać po nocach i nie pamiętam, kiedy ostatnio towarzyszyły mi tego typu emocje.
- 1 (current)
- 2
Źródło: zdjęcie główne: materiały prasowe