Ni No Kuni 2: Revenant Kingdom, to kontynuacja świetnie przyjętej gry Ni no Kuni: Wrath of the White Witch, która w Polsce ukazała się w 2013 roku. W nowej części bohaterem jest młody król Evan, który w wyniku przewrotu pozbawiony zostanie korony. Zmuszony do ucieczki z królestwa musi znaleźć sojuszników, którzy pomogą mu odzyskać tron.
Najnowsza recenzja redakcji
Pierwsze Ni No Kuni to fantastyczna gra, której nigdy nie udało mi się dokończyć – z różnych względów. Przede wszystkim jednak przeszkadzał mi tam przesadny grind, czyli konieczność ciągłej walki z przeciwnikami i wykonywania powtarzalnych, pobocznych zadań, aby poziom naszej drużyny pozwalał nam na dalsze poznawanie interesującej i wzruszającej opowieści. Kontynuacja ten problem wyeliminowała, ale pojawiło się tutaj kilka innych, dość istotnych wad, przez co produkcja ta sprawia mnóstwo frajdy, ale jednocześnie do ideału trochę jej brakuje.
By żyło się lepiej
Warstwa fabularna nie jest powiązana z pierwszą częścią, dzięki czemu do dwójki można podejść bez konieczności spędzenia kilkudziesięciu godzin z Ni no Kuni: Wrath of the White Witch. Brakuje jednak tu pewnych smaczków przeznaczonych dla fanów poprzedniczki, a świat przedstawiony w sequelu jest zaskakująco obcy, co jest o tyle dziwne, że wydarzenia z 1. i 2. części dzieli zaledwie 100 lat.
Ni No Kuni 2: Revenant Kingdom przedstawia historię Evana – młodego króla Ding Dong Dell. W wyniku spisku zostaje on obalony i grozi mu śmierć. W ucieczce z królestwa pomaga mu prezydent Roland Crane, który nagle przenosi się do tytułowego świata (japoński termin „ni no kuni” oznacza właśnie „drugi świat”) i wyjątkowo szybko odnajduje się w zupełnie nowych realiach, stając się dla młodzieńca sojusznikiem, mentorem i doradcą.
Evan, po początkowym szoku, postanawia nie poddawać się i zamierza stworzyć własne królestwo, w którym wszyscy będą szczęśliwy, a nawiązanie współpracy z innymi władcami ma być gwarantem braku wojen i spokoju na świecie. Przyznajcie sami, że brzmi to bardzo uroczo, ale też i naiwnie. I taka właśnie jest ta gra. Pasuje to do baśniowej konwencji i kolorowego świata, ale jednocześnie może to niektórych rozczarować. Opowieść z poprzedniczki była nieco mroczniejsza i uderzała w poważniejsze tony, potrafiła chwycić za serce. Tutaj zaś dostajemy bardzo prostą historyjkę, przy której trudno jest się wzruszyć, odczuć jakieś emocje. Zabrakło również większych zwrotów akcji, które mogłyby zaskoczyć – te, które są tu obecne bardzo łatwo można przewidzieć.
Nie do końca przypadł mi również sposób prezentowania historii – scenariusz nie buduje napięcia, zamiast tego wszystkie twisty pojawiają się tutaj w formie ekspozycji. Jest to szczególnie widoczne pod sam koniec zabawy, gdzie nagle, w trwającej kilka minut scence otrzymujemy wszystkie istotne informacje na temat motywacji i planu antagonisty, a także wydarzeń mających miejsce wcześniej. Na dodatek sposób, w jaki rozwikłano pewne wątki, jest dość… dyskusyjny.
Również sami bohaterowie zawodzą. Ni No Kuni 2: Revenant Kingdom jest grą długą i niezwykle rozbudowaną, ale twórcom ewidentnie nie udało się zagospodarować kilku godzin na to, abyśmy mogli poznać i polubić protagonistów. Zamiast tego dostajemy bardzo proste postacie, które można opisać jednym, góra dwoma słowami – Evan jest dobry i szlachetny, Roland – rozsądny i dzielny itd. Przez cały czas spędzony z grą liczyłem, że doczekam się jakiegoś rozwoju bohaterów i miałem na to nadzieję aż do momentu zobaczenia napisów końcowych – niestety, nie doczekałem się.
Dynamiczne walki i brak balansu
Na szczęście, cała reszta tej produkcji wypada tutaj znacznie lepiej od warstwy fabularnej. Przede wszystkim całkowitemu przemodelowaniu uległ tutaj system walki. Zrezygnowano tu z walki przy pomocy przywoływanych stworzeń oraz wydawania komend podczas pojedynków, zamiast tego postawiono na starcia w czasie rzeczywistym. Bohaterów kontrolujemy jak w klasycznych slasherach – mamy do dyspozycji mocny i szybki atak, blok i możliwość uniku, a także skorzystania ze specjalnych zdolności i zaklęć. Urozmaiceniem są też stworki Higgledies, które nie tylko atakują wrogów, ale też mogą nas leczyć lub korzystać z potężniejszych zdolności.
W opanowaniu walki pomaga tu zarówno intuicyjne sterowanie i interfejs, który w porównaniu do chociażby Xenoblade Chronicles 2, jest znacznie bardziej czytelny i przyjazny graczom. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że poziom trudności, zwłaszcza w początkowych fazach gry, jest zdecydowanie zbyt niski. Walki ze zwykłymi przeciwnikami kończą się po kilkunastu sekundach, a i pierwsi bossowie nie wymagają od nas żadnego wysiłku – ot, wystarczy jedynie losowo naciskać przyciski odpowiedzialne za atak. Duża w tym zasługa kompanów kierowanych przez AI, którzy radzą sobie zdecydowanie lepiej niż w „jedynce”. Wykorzystują swoje zdolności, starają się unikać ataków przeciwnika, a nawet wycofują się do pól z leczniczą magią, by zregenerować swoje zdrowie.
Nie oznacza to jednak, że Ni No Kuni 2: Revenant Kingdom jest łatwe, bo w pewnym momencie poziom przeciwników na mapie świata drastycznie rośnie, a i bossowie stają się bardziej wymagający. Problemem jest tutaj jednak brak odpowiedniego balansu – ten przeskok jest bardzo nagły i niespodziewany, przez co pierwsza połowa gry jest zdecydowanie zbyt prosta, a druga – cóż, może nie jest za trudna, ale z pewnością pewnych graczy, zwłaszcza tych, którzy omijają zadania poboczne, może zaskoczyć. Sam byłem w ciężkim szoku, gdy okazało się, że moja ekipa na mniej więcej 35 poziomie nagle musi walczyć z oponentami silniejszymi o nawet 10 czy 15 poziomów.
I tutaj dochodzimy do jednej ciekawej kwestii – wspomniany przed momentem poziom przeciwników trudno jest traktować serio. Czasami bez problemu radzimy sobie z teoretycznie znacznie silniejszym od nas bossem, aby po chwili mieć problem z grupką podstawowych oponentów w okolicy naszego poziomu. Trudno powiedzieć, z czego to wynika, ale coś wydaje się być tutaj nie do końca przemyślane.
Ciężkie jest życie króla
Walka to jednak tylko ułamek tego, co Ni No Kuni 2: Revenant Kingdom ma do zaoferowania. Oprócz tego znajdziemy tutaj również elementy rodem ze strategii czasu rzeczywistego. W pewnym momencie otrzymujemy możliwość stworzenia i rozwijania własnego królestwa – stawiamy kolejne budynki, dbamy o nasz budżet oraz rekrutujemy kolejnych mieszkańców. Dzięki temu uzyskujemy dostęp do dodatkowych zadań, przedmiotów oraz ulepszeń, które pozwalają np. zwiększyć liczbę zdobywanych punktów doświadczenia lub wzmocnić moc zaklęć. Pełnienie obowiązków władcy Evermore (bo tak nazywa się nasze królestwo) jest całkiem przyjemne i relaksujące, chociaż konieczność czekania na uzbieranie złota w skarbcu czy przygotowanie niezbędnych ulepszeń potrafi czasami nieco zirytować.
Do tego wszystkiego dochodzą też pojedynki armii, gdzie jako Evan dowodzimy niewielkimi oddziałami, walczymy z wrogimi żołnierzami i przejmujemy umocnienia na polach bitew. Oczywiście, nie ma co oczekiwać tutaj imponujących starć rodem z serii Total War. Zamiast tego dostajemy stosunkowo prostą minigierkę, w której odpowiednio ustawiamy naszych wojaków, tak aby wykorzystać słabe strony przeciwników (odbywa się to na zasadzie kamień-papier-nożyce), do tego możemy wykorzystywać też kilka aktywnych zdolności. Jest to jednak całkiem miłe urozmaicenie, którego na dodatek nie ma tu zbyt wiele (przynajmniej w trakcie wątku głównego – obligatoryjne do jego ukończenia jest zaledwie kilka tego typu pojedynków).
Przejście głównego wątku fabularnego to około 20-30 godzin, a więc – moim zdaniem – czas bardzo satysfakcjonujący. Twórcy, wzorem współczesnych produkcji, postanowili jednak przygotować tu szereg pobocznych wyzwań i aktywności, dzięki czemu ukończenie wszystkiego w 100% zajmie znacznie więcej czasu. Na śmiałków czekają specjalne, potężniejsze potwory do pokonania, ponad 170 pobocznych zadań do wykonania, pomniejsze misje, które polegają na dostarczaniu przedmiotów lub walce z określonymi typami wrogów, rozbudowywanie Evermore, ulepszanie statystyk, a także zdobywanie coraz lepszego ekwipunku i silniejszych Higgledies. Krótko mówiąc – jeśli liczy się dla Was długość zabawy to raczej się tu nie zawiedziecie.
Duch studia Ghibli
Rozczarowania nie ma również w przypadku warstwy audiowizualnej. Tym razem nad grą nie pracowało studio Ghibli, ale jego duch chyba czuwał nad grafikami i animatorami. Do oprawy graficznej trudno jest się przyczepić i mamy do czynienia z produkcją, która wygląda jak interaktywne anime. Postacie są przepięknie wykonane i świetnie wypadają w ruchu, na dodatek sporo tutaj drobnych szczegółów w postaci chociażby ubrań, które powiewają w trakcie biegu, a lokacje, zwłaszcza inne, odwiedzane przez nas królestwa, są niezwykle zróżnicowane i każde ma swój unikalny styl. Co ciekawe, gra działa w 60 klatkach na sekundę, nawet na „podstawowym” modelu konsoli PlayStation 4 i wypada to bardzo przyzwoicie. Drastyczne spadki pojawiają się tu jedynie w kilku sytuacjach – podczas pojedynków z bossami, kiedy na ekranie dzieje się naprawdę sporo.
Za muzykę ponownie odpowiada Joe Hisaishi, japoński kompozytor, który pracował nad ścieżką dźwiękową do poprzedniczki, a także produkcji studia Ghibli – między innymi Princess Mononoke czy Sen to Chihiro no kamikakushi. Soundtrack, na który składają się niemal 3 godziny utworów, to ciekawa mieszanka mniej i bardziej dynamicznych utworów, świetnie dopełniających baśniową atmosferę i dobrze komponujących się ze zwiedzanymi przez nas lokacjami – odczuwalne jest to szczególnie w królestwie Hydropolis, gdzie słyszymy melancholijny walc, idealnie pasujący do historii tego miejsca. O dziwo, całkiem nieźle wypada tutaj też angielski dubbing i całą grę ukończyłem w ten sposób, chociaż z reguły w produkcje z gatunku jRPG gram z oryginalnymi, japońskimi głosami. Tutaj jednak anglojęzyczni aktorzy wypadli całkiem przekonująco i słuchało się ich z przyjemnością.
Ni No Kuni 2: Revenant Kingdom to gra udana, chociaż z niezbyt satysfakcjonującą fabuła i kilkoma dziwnymi rozwiązaniami. Spędziłem z tą produkcją ponad 50 godzin, w trakcie których ukończyłem kampanie i ponad połowę dostępnych zadań pobocznych i cały czas bawiłem się nieźle, ale po zobaczeniu napisów końcowych odczuwałem spory niedosyt związany z historią, bo był tutaj potencjał na coś zdecydowanie ciekawszego. Pod względem rozgrywki i oprawy jest to jednak całkiem dopracowany produkt, który zapewnia wiele godzin rozrywki.
Plusy:
+ świetna grafika,
+ muzyka Joe Hisaishiego,
+ urozmaicenie w postaci elementów RTS,
+ wiele zadań i aktywności pobocznych,
+ przystępny system walki.
Minusy:
- rozczarowująca fabuła,
- papierowi bohaterowie,
- dziwnie niezbalansowany poziom trudności.