Premiera (Świat)
14 września 2016Premiera (Polska)
14 września 2016Liczba stron
544Autor:
Wojciech ZembatyKraj produkcji:
PolskaGatunek:
FantasyWydawca:
Polska: Powergraph
Najnowsza recenzja redakcji
Akcja powieści ma miejsce wiele lat po wyprawie Corteza, która nie do końca zakończyła się tak, jak pamiętamy. Czytaj: zakończyła się niemal całkowitą zagładą białoskórych, wybitych przez nadnaturalną Klątwę, która przy okazji niemalże zmiotła z powierzchni ziemi również Azteków. Jednak na gruzie tego imperium powstało kolejne: przewodzone przez Kruzów Nowe Przymierze, skupiające szereg księstw i klanów, spajane wiarą w krwawe bóstwa, siłę tradycji i tabu związane z wynalazkami białoskórych. Kiedy jednak na tronie Nowego Przymierza zasiądzie młody, ambitny i nawiedzany apokaliptycznymi wizjami władca, a na jaw wyjdą cudowne właściwości brazaatalu – tajemniczej kopaliny wydobywanej przez Kruzów – balans sił może zostać zakłócony. Zwłaszcza, że Tikalczycy – niegdyś współpracujący z konkwistadorami – nadal wierzą, że ich Dobroczyńcy powrócą...
Lubię historie alternatywne, zwłaszcza doprawione odrobiną elementów nadnaturalnych, więc wycieczkę do Ameryki Łacińskiej przywitałem z ciekawością – ostatecznie nie jest to obszar zbyt często odwiedzany, podobnie jak mitologia aztecka, wciąż świeża i niezajeżdżona, w przeciwieństwie do mitologii skandynawskiej czy słowiańskiej. I faktycznie: element fantastyczny Zembatemu wyszedł tak jak lubię – bez zbytniej nachalności, niby cały czas obecny, ale rzadko manifestujący się bezpośrednio, obecny raczej w rozmowach, opisach, przekazach z drugiej ręki. Nawet jej najbardziej widoczna manifestacja – cała zbiorowość i hierarchia Zjadaczy – została przedstawiona na tyle skąpo, że wciąż intryguje, ale i na tyle szeroko, że nie mamy wrażenia, iż element wziął się z powietrza.
Niestety, z klimatem azteckim jest już gorzej – nie wiem, czy to kwestia mojej nieznajomości kontekstu i braku researchu, czy też samej powieści, ale zwyczajnie nieszczególnie go poczułem w czasie lektury. Być może problem leży w wątkach politycznych poruszanych w Głodne Słońce. Dymiące zwierciadło. Z jednej strony mamy klasyczny konflikt pomiędzy kastą kapłańską, wierzącą w moc tradycji i religijnego tabu oraz tronem, zajmowanym przez ambitnego, pragmatycznego i bezwzględnego władcę. Nałóżmy na to jeszcze znany podział silni prowincjonalni władcy klanowi kontra wykoncypowana, „zniewieściała” arystokracja w stolicy, ideę budowy dworu wokół nowych książąt a nie starej arystokracji, przeciwstawienie tradycji jako gwarancji porządku społecznego oraz nowoczesności widzianej jako pragmatycznej zmiany i otrzymamy zestaw, który owszem, zauważyć można zarówno w Imperium Rzymskim jak i japońskim państwie w epoce Heian... ale jeszcze częściej znaleźć można w powieściach fantasy.
Nie pomagał również współczesny język, którym posługiwali się bohaterowie – zwłaszcza, że miejscami był zdrowo przesadzony, jeśli chodzi o moc. Nie mam naprawdę nic przeciwko rzucaniu mięsem, ba – uważam, że niekiedy potrzebna jest wręcz brutalna dosadność opisu lub dialog puchnący od obelg. Ale w powieści Zembatego czułem wręcz przesyt w tej kwestii, a latające często i gęsto „pojeby”, niezależnie od moich wysiłków, kojarzyły mi się z gimnazjalnymi osiłkami, a nie twardymi wojownikami Kruzów. Zresztą, z samymi bohaterami również miałem problem: była ich masa i stanowili grupkę nad wyraz antypatyczną. Jeśli któraś z postaci ujawniła się jako nowoczesna i pragmatyczna, przy okazji okazała się zadatkiem na tyrana i kombinatora; inteligencja i brak iluzji co do świata szła w parze z tchórzostwem i chorobliwą zazdrością; niewinność i jej utrata prowadziły do przekształcenia w monstrum upajające się wyrzynaniem każdego na swej drodze; a kreowana na silną i niezależną bohaterka skończyła jako typowy McGuffin, pchający akcję do przodu za pomocą swojego biustu. W zasadzie jedynie Szaratangę można polubić – ot, wojskowy z poczuciem honoru i stalowymi jajami, którego jedynym problemem wydaje się uzależnienie od wojny. A to tylko część ferajny zamieszanej w awanturę – niestety, każdemu z nich Zembaty oddaje głos, dorzucając do tego parę postaci epizodycznych, co sprawia, iż narracja przekształca się w istny kalejdoskop punktów widzenia i wątków, który autorowi nie do końca udaje się okiełznać: motywy i epizody pojawiają się i znikają, nie zawsze klejąc się z pozostałymi. Ten lekki chaos udaje się co prawda nieco uporządkować w dalszych częściach powieści, ale jeśli ktoś nie lubi takiego zabiegu narracyjnego, Głodne słońce na pewno upewni go w tej antypatii.
Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć „No ale! Bohaterowie są draniami, ale jak nimi nie być w takim świecie?”. No i jest w tym trochę racji: autor kreuje wizję społeczeństwa, które zdecydowanie przedkłada ideę siły, dominacji i bezwzględności nad takie pojęcia jak współczucie, litość, altruizm czy prawo jednostki. Zero zdziwienia: ostatecznie mówimy o zbiorowości opartej na krwawych ofiarach, postaciach praktykujących samookaleczanie w ramach modlitwy, żyjących w trudnych warunkach i prowadzących niemal nieustanne konflikty zbrojne. Pod tym względem jest to niewątpliwie kreacja interesująca i w niektórych momentach ciekawie przedstawiona, znów jednak wychodzi kwestia opisów, których fizjologiczność bywa wręcz ekstremalna. Czasami ma się wrażenie, że u Zembatego nie ma stanów pośrednich: jeśli jest biednie, to jest to granica człowieczeństwa, z gównem oblepiającym ciało, smrodem, ropą i wymiocinami. Jeśli jest brutalnie, to krew tryska, flaki wypływają, a jelita zwisają jak łańcuchy choinkowe. Jeśli jakieś miejsce ma być przedstawione jako brzydkie i koślawe, to na pewno przypominać będzie przedsionek piekieł, podkreślając zezwierzęcenie tych, którzy tam żyją, a nie mają szczęścia być arystokratami przystrojonymi w kolorowe pióra.
Nie będę zmyślał: Głodne słońce to powieść, która mnie zmęczyła. Tak, bywały momenty, kiedy czytało mi się ją dobrze – kiedy akcja przeskakiwała do Szaratangi, na tapecie pojawiał się temat Dołów albo w centrum zainteresowania znalazła się wojna z Tikalczykami. Jednak współczesny, dosadny język, bezpośredniość opisów i chaos narracyjny sprawił, że nie była to lektura szczególnie przyjemna. Być może są osoby, którym wspomniane elementy nie przeszkadzają, ba – znajdą w nich zaletę. Ja jednak od Głodnego słońca odbiłem się boleśnie i sam do końca nie wiem, czy zdecyduję się sięgnąć po drugi tom...