Głodne Słońce. Dymiące zwierciadło – recenzja książki
Data premiery w Polsce: 14 września 2016Ostatnimi czasy nie mam zbyt wiele czasu na czytanie, więc kiedy już sięgam po książkę, najczęściej jest to utwór pisarza, którego znam i lubię. Z drugiej strony czasami mam ochotę na coś nowego bądź niestandardowego. Kiedy więc dowiedziałem się o fantasy w realiach (post)azteckich, wypuszczonym przez wydawnictwo, na którym jeszcze nigdy się nie zawiodłem, stwierdziłem, że muszę to sprawdzić. Bo przecież co mogło pójść nie tak?
Ostatnimi czasy nie mam zbyt wiele czasu na czytanie, więc kiedy już sięgam po książkę, najczęściej jest to utwór pisarza, którego znam i lubię. Z drugiej strony czasami mam ochotę na coś nowego bądź niestandardowego. Kiedy więc dowiedziałem się o fantasy w realiach (post)azteckich, wypuszczonym przez wydawnictwo, na którym jeszcze nigdy się nie zawiodłem, stwierdziłem, że muszę to sprawdzić. Bo przecież co mogło pójść nie tak?
Akcja powieści ma miejsce wiele lat po wyprawie Corteza, która nie do końca zakończyła się tak, jak pamiętamy. Czytaj: zakończyła się niemal całkowitą zagładą białoskórych, wybitych przez nadnaturalną Klątwę, która przy okazji niemalże zmiotła z powierzchni ziemi również Azteków. Jednak na gruzie tego imperium powstało kolejne: przewodzone przez Kruzów Nowe Przymierze, skupiające szereg księstw i klanów, spajane wiarą w krwawe bóstwa, siłę tradycji i tabu związane z wynalazkami białoskórych. Kiedy jednak na tronie Nowego Przymierza zasiądzie młody, ambitny i nawiedzany apokaliptycznymi wizjami władca, a na jaw wyjdą cudowne właściwości brazaatalu – tajemniczej kopaliny wydobywanej przez Kruzów – balans sił może zostać zakłócony. Zwłaszcza, że Tikalczycy – niegdyś współpracujący z konkwistadorami – nadal wierzą, że ich Dobroczyńcy powrócą...
Lubię historie alternatywne, zwłaszcza doprawione odrobiną elementów nadnaturalnych, więc wycieczkę do Ameryki Łacińskiej przywitałem z ciekawością – ostatecznie nie jest to obszar zbyt często odwiedzany, podobnie jak mitologia aztecka, wciąż świeża i niezajeżdżona, w przeciwieństwie do mitologii skandynawskiej czy słowiańskiej. I faktycznie: element fantastyczny Zembatemu wyszedł tak jak lubię – bez zbytniej nachalności, niby cały czas obecny, ale rzadko manifestujący się bezpośrednio, obecny raczej w rozmowach, opisach, przekazach z drugiej ręki. Nawet jej najbardziej widoczna manifestacja – cała zbiorowość i hierarchia Zjadaczy – została przedstawiona na tyle skąpo, że wciąż intryguje, ale i na tyle szeroko, że nie mamy wrażenia, iż element wziął się z powietrza.
Niestety, z klimatem azteckim jest już gorzej – nie wiem, czy to kwestia mojej nieznajomości kontekstu i braku researchu, czy też samej powieści, ale zwyczajnie nieszczególnie go poczułem w czasie lektury. Być może problem leży w wątkach politycznych poruszanych w Głodne Słońce. Dymiące zwierciadło. Z jednej strony mamy klasyczny konflikt pomiędzy kastą kapłańską, wierzącą w moc tradycji i religijnego tabu oraz tronem, zajmowanym przez ambitnego, pragmatycznego i bezwzględnego władcę. Nałóżmy na to jeszcze znany podział silni prowincjonalni władcy klanowi kontra wykoncypowana, „zniewieściała” arystokracja w stolicy, ideę budowy dworu wokół nowych książąt a nie starej arystokracji, przeciwstawienie tradycji jako gwarancji porządku społecznego oraz nowoczesności widzianej jako pragmatycznej zmiany i otrzymamy zestaw, który owszem, zauważyć można zarówno w Imperium Rzymskim jak i japońskim państwie w epoce Heian... ale jeszcze częściej znaleźć można w powieściach fantasy.
Nie pomagał również współczesny język, którym posługiwali się bohaterowie – zwłaszcza, że miejscami był zdrowo przesadzony, jeśli chodzi o moc. Nie mam naprawdę nic przeciwko rzucaniu mięsem, ba – uważam, że niekiedy potrzebna jest wręcz brutalna dosadność opisu lub dialog puchnący od obelg. Ale w powieści Zembatego czułem wręcz przesyt w tej kwestii, a latające często i gęsto „pojeby”, niezależnie od moich wysiłków, kojarzyły mi się z gimnazjalnymi osiłkami, a nie twardymi wojownikami Kruzów. Zresztą, z samymi bohaterami również miałem problem: była ich masa i stanowili grupkę nad wyraz antypatyczną. Jeśli któraś z postaci ujawniła się jako nowoczesna i pragmatyczna, przy okazji okazała się zadatkiem na tyrana i kombinatora; inteligencja i brak iluzji co do świata szła w parze z tchórzostwem i chorobliwą zazdrością; niewinność i jej utrata prowadziły do przekształcenia w monstrum upajające się wyrzynaniem każdego na swej drodze; a kreowana na silną i niezależną bohaterka skończyła jako typowy McGuffin, pchający akcję do przodu za pomocą swojego biustu. W zasadzie jedynie Szaratangę można polubić – ot, wojskowy z poczuciem honoru i stalowymi jajami, którego jedynym problemem wydaje się uzależnienie od wojny. A to tylko część ferajny zamieszanej w awanturę – niestety, każdemu z nich Zembaty oddaje głos, dorzucając do tego parę postaci epizodycznych, co sprawia, iż narracja przekształca się w istny kalejdoskop punktów widzenia i wątków, który autorowi nie do końca udaje się okiełznać: motywy i epizody pojawiają się i znikają, nie zawsze klejąc się z pozostałymi. Ten lekki chaos udaje się co prawda nieco uporządkować w dalszych częściach powieści, ale jeśli ktoś nie lubi takiego zabiegu narracyjnego, Głodne słońce na pewno upewni go w tej antypatii.
Oczywiście ktoś mógłby powiedzieć „No ale! Bohaterowie są draniami, ale jak nimi nie być w takim świecie?”. No i jest w tym trochę racji: autor kreuje wizję społeczeństwa, które zdecydowanie przedkłada ideę siły, dominacji i bezwzględności nad takie pojęcia jak współczucie, litość, altruizm czy prawo jednostki. Zero zdziwienia: ostatecznie mówimy o zbiorowości opartej na krwawych ofiarach, postaciach praktykujących samookaleczanie w ramach modlitwy, żyjących w trudnych warunkach i prowadzących niemal nieustanne konflikty zbrojne. Pod tym względem jest to niewątpliwie kreacja interesująca i w niektórych momentach ciekawie przedstawiona, znów jednak wychodzi kwestia opisów, których fizjologiczność bywa wręcz ekstremalna. Czasami ma się wrażenie, że u Zembatego nie ma stanów pośrednich: jeśli jest biednie, to jest to granica człowieczeństwa, z gównem oblepiającym ciało, smrodem, ropą i wymiocinami. Jeśli jest brutalnie, to krew tryska, flaki wypływają, a jelita zwisają jak łańcuchy choinkowe. Jeśli jakieś miejsce ma być przedstawione jako brzydkie i koślawe, to na pewno przypominać będzie przedsionek piekieł, podkreślając zezwierzęcenie tych, którzy tam żyją, a nie mają szczęścia być arystokratami przystrojonymi w kolorowe pióra.
Nie będę zmyślał: Głodne słońce to powieść, która mnie zmęczyła. Tak, bywały momenty, kiedy czytało mi się ją dobrze – kiedy akcja przeskakiwała do Szaratangi, na tapecie pojawiał się temat Dołów albo w centrum zainteresowania znalazła się wojna z Tikalczykami. Jednak współczesny, dosadny język, bezpośredniość opisów i chaos narracyjny sprawił, że nie była to lektura szczególnie przyjemna. Być może są osoby, którym wspomniane elementy nie przeszkadzają, ba – znajdą w nich zaletę. Ja jednak od Głodnego słońca odbiłem się boleśnie i sam do końca nie wiem, czy zdecyduję się sięgnąć po drugi tom...
Źródło: fot. Powergraph
Poznaj recenzenta
Piotr SarotaDzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1998, kończy 26 lat
ur. 1984, kończy 40 lat
ur. 1978, kończy 46 lat
ur. 1949, kończy 75 lat
ur. 1970, kończy 54 lat