Historia Vance’ów zaczyna się w pełnych nadziei latach powojennych. Dziadkom autora, bidokom z Kentucky, udało się awansować do klasy średniej, a ukoronowaniem sukcesu stał się J.D., który jako pierwszy zdobył dyplom wyższej uczelni. Czy zdołał uciec od spuścizny przemocy, alkoholizmu i traum tak typowych dla rejonu, z którego się wywodzi? Szczera i bezpretensjonalna opowieść Vance’a o dorastaniu w Pasie Rdzy, to również niezwykle aktualna analiza kultury pogrążonej w kryzysie – kultury białych Amerykanów z klasy robotniczej. O zmierzchu tej grupy społecznej, od czterdziestu lat ulegającej powolnej degradacji, powiedziano już niejedno. Nigdy dotąd jednak nie opisano jej z takim żarem, a zwłaszcza – od środka. Znaczna część USA straciła wiarę w amerykański sen, co odbiło się na wynikach ostatnich wyborów prezydenckich. Elegia dla bidoków pokazała Amerykanom z dużych miast, jak mało wiedzą o swoich rodakach. A ciepła, wyrozumiała narracja Vance’a stała się ważnym głosem w dyskusji o rozwarstwieniu społecznym. O tej książce mówi cała Ameryka.
Premiera (Świat)
25 listopada 2020Premiera (Polska)
25 listopada 2020ISBN
978-83-66671-41-6Polskie tłumaczenie
Tomasz S. GałązkaLiczba stron
320Autor:
J.D. VanceGatunek:
Literatura światowaWydawca:
Polska: Marginesy
Najnowsza recenzja redakcji
Elegia dla bidoków przedstawia opartą na prawdziwych wydarzeniach historię życia J. D. Vance’a, pochodzącego z ubogiej, patologicznej rodziny w Kentucky, którą bohater sam opowiada widzowi z perspektywy dojrzałego już studenta prawa na Yale. W pierwszych scenach Elegii dla bidoków poznajemy losy jego dziadków, którzy jak wielu innych „bidoków” (nieudolne tłumaczenie „hillibillies”, odnoszącego się do białych Amerykanów ze średniej klasy robotniczej) wyemigrowali z Kentucky w poszukiwaniu lepszego życia. Trafili do uprzemysłowionego miasteczka w Ohio, które w filmie zostało przedstawione jako tętniące życiem, pełne perspektyw i miejsc pracy w miejscowych fabrykach. Niestety, gdy do tego samego miejsca nasz bohater zabiera widzów kilkanaście lat później, po fabrykach zostały już tylko opustoszałe budynki, a ulice roją się od ćpunów i dilerów.
Oglądając Elegię dla bidoków, zdecydowanie nie możemy narzekać na nudę. Z początku mogłoby się wydawać, że dramat ten skupi się głównie na trudnej relacji Vance’a z jego rozchwianą emocjonalnie, uzależnioną od narkotyków matką. Z czasem jednak wątków pojawia się coraz więcej, jak chociażby relacja Vance’a z jego ambitną, po stokroć lepiej usytuowaną dziewczyną ze studiów, która nie ma pojęcia o trudnym dzieciństwie swojego chłopaka. Najciekawszym i całkowicie zmarnowanym wątkiem jest historia Lindsay - starszej siostry Vance’a - która usilnie stara się ułożyć swoje życie obok rodzinnego piekła. Spłycenie tej postaci do córki, która smaży tosty, gdy mamusia jest naćpana, jest moim zdaniem ogromnym minusem. Potencjał, jaki drzemał w Lindsay, spokojnie wystarczyłby na nakręcenie osobnego filmu. Reżyser rozwija wszystkie historie równolegle, uniemożliwiając im się w całości rozwinąć, w rezultacie doprowadzając do chaosu.
Przesłaniem filmu bez dwóch zdań miało być ukazanie Ameryki bez lukru. Ameryki pełnej biedy, przemocy, alkoholu, narkotyków i braku perspektyw. Ameryki, w której tzw. amerykański sen jest tylko legendą, daleko poza zasięgiem kogokolwiek. I to się udało. Nie można tego zarzucić twórcom filmu, ponieważ zdecydowanie rodzinne miasteczko Vance’a nie jest miejscem, które chcielibyśmy odwiedzić. Film pozostawia jednak duży niedosyt, jeśli chodzi o płaszczyznę społeczno-ekonomiczną. Reżyser niejako usprawiedliwił wszystkie patologie Ameryki, zrzucając winę na to, skąd pochodzimy. Zamiast wnikliwej analizy, mamy maraton kłótni i wybuchów agresji. Zamiast ukazania źródła problemów klasy pracującej, mamy przelotne ujęcia opustoszałych fabryk. Całość ogląda się trochę tak, jakby środowisko Hollywood chciało powiedzieć: „Hej, my też wiemy co to bieda i prawdziwe problemy”. A szkoda, bo produkcja miała naprawdę ogromny potencjał na bycie społecznym głosem Amerykanów, urodzonych po „tej drugiej stronie”.
Brak konsekwencji widać również w samym przekazie. Z jednej strony twórcy starają się udowodnić, jak bardzo nasze życie determinowane jest przez pochodzenie i społeczność, z drugiej jednak - historia Vance’a to w ogólnym rozrachunku książkowy przykład amerykańskiego snu. Oczywiście, nie można tutaj winić jedynie reżysera, gdy scenariusz oparty został przecież na autobiografii. Mimo wszystko wymowa produkcji zdaje się sugerować, że receptą na sukces jest odcięcie się od rodzinnych problemów, co nie było chyba założeniem autora.
Jeśli chodzi o obsadę, to nie zgodzę się z opiniami, jakoby Amy Adams wypadła słabo w roli Bev. I nie tylko dlatego, że pozwoliła się wyjątkowo wręcz obrzydzić do roli. Jest świetna zarówno w scenach histerycznego śmiechu, jak i wybuchów gniewu. Jest przekonywująca nawet w scenach, w których jej postać nie ma za wiele do powiedzenia. A trzeba przyznać, że jej towarzystwo stawia poprzeczkę bardzo wysoko. Bowiem Glenn Close, w roli babci, bez dwóch zdań dominuje tę produkcję. Tworzy postać, która nie da sobie w kaszę dmuchać, a gdy mówi, że skopie wszystkim tyłki, to nikt nie ma wątpliwości, że to zrobi.
Mimo wszystko uważam, że Elegia dla bidoków nie jest filmem słabym. Bardzo dobrze się go ogląda, jest dynamiczny, świetnie obsadzony i wypchany naprawdę dobrymi, wzruszającymi scenami, jak chociażby ta, w której babcia dowiaduje się o pierwszej piątce wnuczka w szkole. Jednak to nie wystarcza. Elegia ta jest zbyt ckliwa i zbyt płaska, by mieć szansę w oscarowym wyścigu. Koniec końców przeciętny widz, który nie miał wygórowanych oczekiwań, spowodowanych oscarową presją z pewnością dostanie to, czego szukał - ponury melodramat, zakończony (o dziwo) osobliwym happy endem.