Po premierze nowego sezonu wiemy jedno na pewno – niewiele się zmieniło pod względem pomysłu na realizację każdego odcinka. Guggenheim i spółka trzymają się cały czas tego samego schematu – dużo tańca w walce, trochę wybuchów, parę sucharów Curtisa, często płaczliwy Quentin Lance i można by tak wymieniać bez końca. Niestety pierwszy odcinek szóstego sezonu nie robi z widzem tego, co premiera rok temu – nie daje nam zalążka ciekawej fabuły i interesującego głównego przeciwnika (bądź przeciwników) dla Team Arrow. To niestety dość sucha konkluzja, co nie oznacza, że serial znów zmierza na mieliznę.
fot. Dean Buscher/The CW
+3 więcej
Właściwym (i bardzo bezpiecznym jak na razie) stwierdzeniem będzie, że Arrow wchodzi w nowy, szósty sezon (na marginesie, to obecnie jeden z najdłużej kręconych seriali superbohaterskich!) dość spokojnie. Jak wspomniałem we wstępie, wszystkie wątki związane z finałem piątego sezonu, gdzie na wyspie Lian Yu dochodzi do ogromnej eksplozji, zostają rozwiązane. Szybko dowiadujemy się, kto przeżył wybuch (a przecież patrząc na skalę wybuchu z „zewnątrz” wyspy wydawało się, że nikt nie miał prawa go przeżyć), a kto nie. Kto wyszedł z całego zdarzenia z traumą, a kto nie. Najmocniej oczywiście to rzutuje na Oliviera, który przez Prometheusa i tak stał się już męczennikiem. Teraz musi się borykać z ojcowskimi problemami, a jego syn jak na razie pogłębia w nim tylko poczucie winy. Premiera zresztą położyła całkiem duży nacisk na pokazanie relacji Oliviera z jego synem. Być może to będzie bardzo duża nadinterpretacja, ale z „Olicity” serial może się zmienić w „Daddycity”. Na marginesie, ten pierwszy wątek – uczucia łączącego Felicity z Queenem, również powrócił. Fraza „Daddycity” pojawia się nie bez powodu, ponieważ Oliver nie jest przecież jedynym ojcem w tym serialu. Quentin również boryka się z pewnymi problemami natury ojcowskiej, choć mają one troszkę inne podłoże, a sporą część stanowi w tym przypadku poczucie winy z powodu śmierci Laurel. Do tego dochodzi kwestia Wild Doga, który dzięki pomocy Olivera odzyskuje swoją córkę. Jeśli dodamy do tego Johna Diggle, to mamy ojcowski kwartet, który może zdominować ten serial. A właściwie kwintet, bo uwielbiany przez wielu widzów Slade Wilson również przecież jest tatusiem i chyba odnajdzie w końcu swoje dziecko... Dzięki retrospekcjom, które są nieodłącznym elementem tego serialu, dowiadujemy się, jakim cudem niemal wszyscy przeżyli wysadzenie wyspy w powietrze. Powiedzenie, że stało się to cudem, to mało powiedziane. Po tym, jak pokazano skalę zniszczeń spowodowaną wszystkimi eksplozjami, wydaje się, że twórcy zwyczajnie nabijają się ze swoich widzów wmawiając im, że można wyjść z tego praktycznie bez szwanku. Inną kwestią jest to, że nie wykorzystano w ogóle potencjału, jaki tkwił w takim cliffhangerze. Wydarzeniami i konsekwencjami, a przede wszystkim zagadką kto przeżył, a kto nie, twórcy mogli się bawić przez co najmniej kilka premierowych odcinków. Jak zwykle jednak poszli na łatwiznę i tak prawdę mówiąc, kto miał zginąć w finale, zginął,a nie był to bynajmniej nikt z głównej obsady. No, może poza jednym wyjątkiem, choć w tym przypadku nie można do końca mówić o śmierci. To, co dobrze wyglądało w tym epizodzie, to gra, w jaką Black Siren wciągnęła całe Team Arrow. Co prawda wprawniejsi widzowie w pewnym momencie szybko orientowali się, do jakiego finału to prowadzi, niemniej widać było, że przynajmniej na ten wątek był pomysł, który całkiem nieźle zresztą został zrealizowany. Niestety premiera (co za pewne nikogo nie zdziwiło), nie zachwyciła w żaden sposób. Twórcy zmarnowali potencjał cliffhangera z poprzedniego sezonu wrzucając od razu w jednym odcinku wątki wszystkich głównych bohaterów tego serialu. Pewną nadzieję na lepszą fabułę dają końcowe sekundy, w których widzimy zarys głównego przeciwnika Team Arrow. Na rozwinięcie trzeba będzie jednak poczekać do kolejnych odcinków.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj