Może nie wszyscy widzowie będą gotowi przyznać, że to najlepszy film superbohaterski od dawna, ale nie mam wątpliwości, że Batman od Matta Reevesa wyznaczył kierunek dla tego gatunku na kolejne lata.
Naturalnym kierunkiem w rozwoju kina superbohaterskiego stało się umiejętne czerpanie z różnych konwencji przy zestawieniu ze sobą często sprzecznych gatunków w obrębie jednego dzieła. Trykociarze już bawili się więc w thriller polityczny, komedię romantyczną lub space operę, co fundowało zaskoczenia i dawało twórcom okazję do kreatywnego opowiadania swoich historii. Rzecz w tym, że gatunek superhero zmienia się bardzo szybko i występuje potrzeba przesuwania wektora formalnego w niezbadane do tej pory rejony. Taika Waititi, James Gunn, Bracia Russo lub Chloe Zhao podejmowali próby przefiltrowania gatunku przez własną wrażliwość, co serwowało powiew świeżości. W jeszcze inną stronę poszedł teraz Matt Reeves ze swoim Batmanem, ograniczając do minimum zielony ekran, skupiając się na tym, co w Gotham namacalne i atrakcyjne. Jeszcze nie zawsze reżyser uderzy w odpowiednią nutę, jeszcze czasami błądzi w poszukiwaniu nowej definicji, ale nie mam wątpliwości, że jesteśmy świadkami obserwowania niezwykle ciekawego procesu, który miejmy nadzieję – wyznaczy nowy kierunek.
Jednocześnie warto podkreślić, że Matt Reeves także czerpie garściami z tego, co kino już zdążyło światu pokazać. Od strony fabularnej Batman nawiązuje do filmografii Davida Finchera (Siedem, Zodiak), natomiast jeśli chodzi o strukturę i tonację, miałem dużo skojarzeń z twórczością Denisa Villeneuve'a. Kanadyjski reżyser jak nikt inny potrafi wykreować tak gęstą atmosferę, że nawet największa sala kinowa staje się malutka, klimatyzacja przestaje działać, a kołnierz koszuli zaciska się znacząco. Matt Reeves jest jednak reżyserem, który prócz umiejętnego wykorzystywania znanych tropów, ma też własny autorski styl, co pozwala jego Batmanowi udźwignąć nie tylko ciężar fabuły, ale też oczekiwań widowni na całym świecie.
Nowy Batman miał być powrotem do korzeni, pokazać bohatera w roli detektywa, który rozwiązuje zagadki nie siłą mięśni, ale inteligencją i wsparciem osób z jego otoczenia. To jednak nie oznacza, że obserwujemy bohatera bez skazy i wszystko idzie mu jak po maśle. Reeves kładzie duży nacisk na to, żeby pokazać Bruce'a Wayne'a (Robert Pattinson) jako początkującego herosa, który popełnia błędy. Jest kompetentny, ale często daje się zaskoczyć w walce, jeszcze nie zawsze dobrze antycypuje ruchy przeciwnika i może by nawet umarł, gdyby nie wsparcie towarzyszących mu postaci. Batman w tym wydaniu stoi relacjami, nie działa indywidualnie i chociaż kreuje się na gościa, który wszystko załatwi sam, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że do osiągnięcia celów potrzebuje pomocnej ręki. Współpraca z Gordonem (Jeffrey Wright) jest kapitalna właśnie dlatego, że komisarz stanowi przeciwwagę dla zamaskowanego mściciela, co słusznie w jednej ze scen zauważa Pingwin (Colin Farrell), nazywając ich dobrym i szalonym gliną. Znamienna jest też sekwencja, kiedy to Batman wysyła do akcji Catwoman (Zoë Kravitz), a sam siedzi przed ekranem monitora. Ambicje bohatera nie przysłaniają mu trzeźwego spojrzenia na to, co powinien w danej sytuacji zrobić, ale warto podkreślić raz jeszcze – Batman nie jest idealny.
Film dostarcza wielu dowodów na to, że praca zamaskowanego detektywa nie jest łatwa, a kapitalnym podsumowaniem tego jest scena, w której Oswald uświadamia Batmana i Gordona, że w zagadce o latającym szczurze nie chodziło o pingwina, ale Nietoperza, co wywołuje lekką konsternację u naszych protagonistów. Pod koniec filmu jest też moment, w którym policjant Martinez z trzeciego planu zwraca uwagę Mrocznego Rycerza na prawdziwe przeznaczenie narzędzia zbrodni, co pomaga nakierować go na rozwiązanie zagadki dywanowej. Doskonała była zatem decyzja, żeby pierwszym wrogiem Człowieka-Nietoperza był Riddler (Paul Dano), bawiący się z organami ścigania, zmuszając ich do podążania śladem jego zagadek zostawianych na miejscach zbrodni, które jednocześnie uwypuklały zdolności, ale też wskazywały na brak doświadczenia tytułowego herosa. Prezencja antagonisty odwołuje się oczywiście do profilu typowego szaleńca, który czuje dreszczyk emocji przed zadźganiem drugiej osoby, ale nie można rozpatrywać go w kontekście pozorów i stereotypów. Wywołującą dreszcze konkluzją jest bowiem fakt, że działania Riddlera zainspirowane zostały pracą wykonywaną przez samego Batmana. Tym samym ośmiesza w pewnym sensie metody Batmana, który wsadza do więzienia kolejnych rabusiów, ale na ich miejsce przychodzi pięciu kolejnych.
Reeves zaczyna film tradycyjnie dla kina noir od morderstwa, ale wykorzystuje sekwencje początkową do wyjaśnienia nam, o co tak naprawdę będzie toczyć się gra. Pierwszą ofiarą jest burmistrz Gotham, Don Mitchell Jr. (Rupert Penry-Jones), który na chwilę przed śmiercią śledzi powtórkę z debaty politycznej, do której stanął z Bellą Reál (Jayme Lawson). Jego przeciwniczka sprawia wrażenie dobrej osoby, chcącej oczyszczenia miasta ze zła wszelkiego. Jak na ironię pierwszy ruch w tym kierunku wykonał Riddler. Zaczął od samej góry, zatrząsnął systemem i sprawił, że wszyscy umoczeni politycy, urzędnicy i gliniarze, zaczęli bać się o własne życia. Reeves stawia bardzo ciekawe pytanie – czy gdyby Mroczny Rycerz znalazł dowody na branie łapówek przez burmistrza, to byłby w stanie odmienić coś w życiu miasta? Czy skorumpowane szczeble władzy byłyby w stanie wymierzyć sprawiedliwość? Riddler wie doskonale, że do społeczeństwa trafia się obecnie nie słowami, nie kilkoma zdjęciami dowodów, ale czymś, co uderzy w nich podskórnie – szokiem wywołanym konkretnym działaniem, które będzie niekonwencjonalne. Batman staje więc na przeciwko człowieka, którego metody są dalekie od humanitarnych, ale jednocześnie kwestionuje sposób bycia naszego protagonisty, co w tej wielopiętrowej intrydze obserwuje się z dużą ciekawością.
Krytyka zarzuca nowemu Batmanowi dźwiganie zbyt wielu wątków na raz, przez co film staje się trudną do strawienia kobyłą. Nie mam tego wrażenia właśnie dzięki temu, że wokół śledztwa i kolejnych zagadek podrzucanych przez Riddlera rozchodzą się inne zależności związane z pozostałymi postaciami. Zrobiono naprawdę wiele, żeby Selina Kyle była powiązana z Pingwinem i jego szefem Falcone (John Turturro), a jednocześnie miała potrzebę nawiązania relacji z Batmanem. Wcześniej nie wspomniałem, ale niezwykle istotna jest też rola Alfreda (Andy Serkis), która nie jest duża, ale wykorzystana do maksimum – poruszony został temat ojcostwa, ale też tego, jak Alfred jest ważny w życiu Bruce'a. Jest dla niego oparciem, przyjacielem pilnującym tego, żeby panicz zjadł owoce, ubrał spinki do mankietów i myślał też o innych rzeczach, które nie są związane z wypełnianiem jego misji. Alfred został sprawnie powiązany z głównym wątkiem, dając okazję obu postaciom do bardzo emocjonalnej sceny, która była bardzo ważna do dalszego rozwoju postaci. Oczywiście nie wszystkie poziomy wielopiętrowej intrygi są odpowiednio zagospodarowane – Selina okazująca się być dzieckiem Falcone oraz cała sytuacja z wątpliwą przeszłością Thomasa Wayne'a, przypomina trochę mroczną operę mydlaną. Ostatecznie wszystkie te wątki znajdują swoje bardzo dobre podsumowanie, ale droga do ich zakończenia nie zawsze jest tak samo ciekawa.
Wielu obawiało się, że Batman od Reevesa będzie kolejną próbą uziemienia postaci, że Mroczny Rycerz będzie nad wymiar realistyczny. Udaje się jednak odnaleźć odpowiednią równowagę realizmu z komiksową umownością, co działa bardzo dobrze na ekranie i gość ze spiczastymi uszami i peleryną nikogo nie zaskakuje. Bawi się swoimi gadżetami, czerpie radość z możliwości wykorzystania kolejnych zabawek, co z kolei prowadzi do często groteskowych rozwiązań. To pozwala na chwilę odetchnąć od mrocznego klimatu i przypomina widzowi, że mamy do czynienia z adaptacją komiksu i nie wszystko jest tutaj na serio. Inaczej jest w przypadku poruszanych problemów, a tych w Gotham nie brakuje – korupcja, kryzys autorytetów, brak wiary w organy ścigania i wszystkie inne niesmaczne sytuacje w organach decyzyjnych. Gotham jest miastem fikcyjnym, ale wcale nie tak odległym od tego, co dzieje się w prawdziwym świecie i dlatego jako widzowie odnajdujemy w tym filmie nie tylko eskapizm, ale też możemy poczuć bliskość z tym, o co walczy główny bohater.
Artystyczny poziom Batmana jest bardzo wysoki, widać to w erudycji reżysera i sposobie prowadzenia bohaterów, ale też w oprawie wizualnej i muzycznej. Michael Giacchino zawstydza ścieżki dźwiękowe z innych filmów superbohaterskich, oferując dodatkowe narzędzie do prowadzenia i budowania narracji. Za każdym razem, gdy wybrzmiewa motyw przewodni, a Batman wychyla się z cienia, na ciele pojawiają się ciarki i jest to tak bardzo komiksowe, że trudno tego nie kupić w całości. Paradoksalnie ograniczenie zielonego ekranu do minimum pozwala stworzyć widowisko komiksowe bliskie doskonałego odtworzenia kadrów z powieści graficznej na dużym ekranie. Greig Fraser, operator filmu, uwielbia Batmana i widać to w każdym kadrze, kiedy pojawia się bohater, ale zadanie niewątpliwie ułatwiał mu Pattinson, dobrze czujący się w kostiumie. Wszystkie czynności wykonuje z pietyzmem, jakby robił rzeczy w zwolnionym tempie. Rozumiem też, dlaczego nie zakrywa się jego oczu – żaden wcześniejszy odtwórca tej roli nie wykorzystywał tego detalu w taki sposób, jak robi to Pattinson.
Wyjaśnijmy to raz na zawsze – casting do tego filmu jest niemożliwy. Robert Pattinson świetnie oddaje na ekranie swoją postać, tworzy własnego Bruce'a Wayne'a i pozwala nam uwierzyć w jego przemianę. Prowadzona z offu narracja wywołuje czasem uśmiech politowania, ale to jest właśnie dowód na to, że nikt nie wstydzi się kampowego rodowodu Batmana. Paul Dano również daje na ekranie popis, chociaż najciekawszy jest w momencie, gdy działa poza kadrem. Do historii przejdzie jednak scena przesłuchania Batmana i Riddlera, która kapitalnie została podparta dialogami i nie byłoby to możliwe, gdyby nie budowana przez dwie godziny intryga. Batman ma kapitalne tempo, dzięki czemu nie czuć zmęczenia długim metrażem i właściwie nie miałbym nawet pomysłu, co można z tego filmu wyciąć. To jest przykład produkcji, dla której ten długi czas trwania jest uzasadniony.
W beczce miodu musi znaleźć się jeszcze jedna łyżka dziegciu. Końcówka Batmana staje się niebezpiecznie schematyczna, nagle zwiększona zostaje skala widowiska, tak jakby zabrakło na koniec kreatywności do zrobienia czegoś inaczej. Plan zalania miasta był jeszcze do zaakceptowania, jako coś rzeczywiście ciekawego i związanego z infrastrukturą miasta, ale pojawienie się naśladowców Riddlera dawało wrażenie, jakby pomysł ten został wykorzystany wyłącznie do tego, żeby Batman miał w finale z kim stoczyć kilka pojedynków. Końcówka wypada też nieco gorzej przez scenę, w której Riddler rozmawia z tajemniczym więźniem z celi obok. Fani nie mają wątpliwości, że oto przed nami objawiła się nowa wersja Jokera, ale wydaje mi się, że scena ta powinna znaleźć się w scenie po napisach, a Riddler mógłby dostać znacznie ciekawsze domknięcie wątku.
Batman to kapitalne połączenie skąpanego w deszczu noir kryminału i kina akcji, co przekłada się na doświadczenie kinowe, którego nie będzie łatwo zapomnieć. Obserwowanie Batmana odczytującego kolejne kartki zostawiane przez Riddlera, to czysta przyjemność i zdecydowanie obejrzałbym jeszcze pięć godzin jego detektywistycznej pracy. Reżyser nie fiksuje się jednak tylko na atrakcjach i śledztwie, ale też pamięta o swoich bohaterach i mamy drogę tytułowego bohatera od Zemsty do Nadziei, co ma dużą symbolikę i kapitalnie wybrzmiewa na ekranie, gdy heros z czerwoną flarą wyprowadza ludzi na powierzchnię. Właśnie te sceny z ewakuacji mieszkańców, zostawiają u widza nutkę nadziei, że nie każdy polityk i nie wszyscy gliniarze są zepsuci, że warto się starać i marzyć o tym, że wszystko będzie dobrze. Chociaż na koniec widowiska Catwoman stwierdza, że to niemożliwe, że nie ma szans na zapanowanie porządku w Gotham, Batman nie zmienia swojego postanowienia - będzie próbował do samego końca. Musi podjąć tę próbę i myślę, że widzowie na całym świecie będą chętnie śledzić te zmagania w przyszłości.