Po trzech ciekawych odcinkach serialu Corporate wiemy już, czego można się po tej produkcji spodziewać – w kolejnych epizodach poznamy kolejne brzydkie prawdy dotyczące pracy w korporacji, a główni bohaterowie, Matt i Jake ponownie staną się specjalistami od najgorszej roboty, podejmując zadania, których nikt nie chce podejmować. I rzeczywiście, po kryzysie PR-owym czy problemach z konkurencją, przyszła pora na kolejne nośne zagadnienie, jakim jest hejt, uosobiony w odcinku czwartym przez postać TradeMarqua. Nienawiść to temat zawsze aktualny, a zwłaszcza na płaszczyźnie zawodowej - w tym jednak przypadku twórcy postawili na rozegranie tego dyskusjami, na czym odrobinę traci całe tempo odcinka. Owszem, skandujące pod drzwiami tłumy lub wyobrażenia pracowników o byciu rozszarpywanym na strzępy dodają całości wyrazistości, ale akcji bieżącej mamy tu niestety niewiele. Odcinek trwa ledwie 20 minut, jednak tym razem momentami odrobinę się dłuży – fakt powielania motywów ze spadającą butelką piwa zdaje się niczym innym jak zapychaczem.

Zamaskowany TradeMarq wyraźnie nawiązuje do popularnego Banksy’ego – artysty, który inspiruje wielu i który nie chce zdradzać swojej tożsamości, stając się tajemniczym uosobieniem pewnych społecznych idei. O ile sama postać jest zarysowana bardzo ciekawie jeśli chodzi o jej prezencję zewnętrzną, o tyle jej charakteru tak naprawdę wcale nie poznajemy. TradeMarq robi tu tylko za iskrę zapalną dla całego konfliktu - zarówno tego firmowego, jak i mniejszego, między głównymi bohaterami. O nim samym nie wiemy kompletnie nic - postać pojawia się i znika z ekranu, nie wywołując tak naprawdę większych emocji. Fajnie wypada jego syntezatorowy ton głosu oraz same cięte teksty, na jakie sobie pozwala. Z jednej strony rozumiem tak pobieżne wykorzystanie postaci - z uwagi na to, że serial jest proceduralem, TradeMarq raczej nie powróci w kolejnych odcinkach, więc i po co się do niego przywiązywać... Mam jednak wrażenie, że potencjał tej postaci nie został do końca wykorzystany i nawet w tak krótkim 20-minutowym formacie dałoby się wycisnąć z niej nieco więcej.

Bieżący odcinek wyraźnie pokazuje, że w wielkim biznesie nie ma czegoś takiego jak kryzys nie do pokonania – wystarczy wyłożyć na stół odpowiednią sumę pieniędzy i można współpracować z kimkolwiek się chce. Szary tłum za drzwiami biurowca zostaje tu sprowadzony do jednolitej masy, która nie widzi, jak zręcznie się nią manipuluje – podczas gdy oni walczą o sprawiedliwość, szefostwo kombinuje, jak wyciągnąć kolejne pieniądze z ich kieszeni, podtykając tłuszczy foodtrucki, gadżety, czy koszulki, które tylko pozornie napędzają hejt. Ludziom wkłada się do ręki broń, która tak naprawdę jest wymierzona wyłącznie w ich portfele – fakt, że aż do końca epizodu nikt z anonimowych protestujących nie doszedł do takiego wniosku, jest smutnym obrazem współczesnego społeczeństwa, które niczym młody pelikan łyka ładowane mu do głów treści. Wielka korporacja ponownie została postawiona na piedestale w kategorii największy złoczyńca tego świata – i zgodnie z ideą tego serialu, puchnie z tego powodu z dumy. Patrząc na groteskowy wydźwięk produkcji, trzeba zapisać jej w tym miejscu kolejny plus – cel osiągnięty, gmach Hampton DeVille z każdą minutą staje się w oczach widza jeszcze większym piekłem na ziemi.
fot. Comedy Central
Zaskakującym jest fakt, że kolejny odcinek rozpoczyna się już bardzo beztrosko – ekipa pracowników udaje się samolotem do tropików, by relaksować się we własnym towarzystwie na wyjeździe integracyjnym. Po raz pierwszy opuściliśmy mury korporacji, ale cień firmy Hampton DeVille i tak jest widoczny w każdej minucie epizodu – jej pracownicy są jak zaprogramowane roboty, które nawet po godzinach pracy myślą wyłącznie w kategoriach biznesowych. Świetną sceną była ta, w której Jake poznał nową dziewczynę – przedstawiając się sobie, do imienia i nazwiska dołożyli swoje stanowisko wyrecytowane z wizytówki, co wyraźnie wskazuje na to, jak ścisłymi kategoriami rozumują. Tutaj nikt nie ma własnej tożsamości – wszyscy są trybikami jednej wielkiej machiny i nie ma znaczenia, co kryje się w ich wnętrzach. Zdaje się, że ten wyjazd miał to zmienić i zmobilizować pracowników do kształtowania samych siebie, jednak nie oszukujmy się – to tylko pic na wodę i kolejny z licznych w serialu zabiegów manipulacji ludźmi. Wyprowadzenie akcji poza mury biurowca uznaję za całkiem ciekawe – półmetek sezonu to dobry moment na zaproponowanie czegoś innego niż szare boksy i biurka z papierami. Tak naprawdę jednak sama tropikalna scenografia nie ma większego znaczenia dla wydarzeń i należy traktować ją raczej jak ciekawostkę i chwilową atrakcję aniżeli jakikolwiek przełom. Matt i Jake z każdym kolejnym epizodem stają się bardziej dookreśleni przez swoje własne czyny. Za sprawą ich zachowania w obliczu sławnego TradeMarqua wiemy już, że panowie wyraźnie różnią się światopoglądami, co wywołało między nimi pierwszy mały konflikt. W odcinku numer pięć panowie spędzają więcej czasu bez siebie nawzajem, dzięki czemu poznajemy ich jako niezależne jednostki z indywidualnymi problemami, a cała fabuła rozbija się o to, kto ma więcej pewności siebie. I choć zdarzają się między nimi chwile napięcia, żaden z tych konfliktów nie ma na tyle siły, by warunkować dalszą relację między kumplami – to było do przewidzenia, że zawsze zdążą się pogodzić i że kolejny epizod rozpoczną z czystą kartą. Taki urok procedurali, na szczęście w tej luźnej komedii nie razi to aż tak bardzo. W bieżących odcinkach twórcy bardzo skupiają się na człowieku – jego relacjach z innymi, a także siłach i słabościach przyjaźni, które tak naprawdę są przyjaźniami z papieru. Tutaj wszyscy są dwulicowi i wszyscy traktują się nawzajem właśnie jak pionków, nie jak ludzi. Korporacyjna rzeczywistość bardzo pasuje do przemycania tego typu treści i rzeczywiście wypada to przekonująco – prawdy o naturze człowieka stają się jeszcze wyraźniejsze wśród wszystkich tych szarych biur czy sztucznych uśmiechów. Mam jednak zarzut do odcinka numer 5, który wszystkie te prawdy pokazywał głównie poprzez łóżko – w trzech niezależnych wątkach mowa była o seksie, co zdaje mi się przesadą w przypadku serialu trwającego 20 minut. Serial w dalszym ciągu jest genialnie skonstruowany na płaszczyźnie technicznej – scena z oblewaniem DeVille’a koktajlem to majstersztyk, a wyobrażenia Matta o życiu drwala można byłoby spokojnie puścić w telewizji jak niezależną reklamę. Podobnie rzecz wygląda w następnym epizodzie, gdzie świetnie zmontowano całą integracyjną imprezę – w rytm muzyki i ze znikającym z talerzy jedzeniem. Im jednak dalej brniemy w kolejne odcinki, tym bardziej razi mnie płytkość prezentowanych problemów. Okej, wszystkie z nich są istotne i rzeczywiście mają potencjał, ale tak naprawdę twórcy ślizgają się tylko po ich powierzchni, nawet nie próbując zagłębić się w to bardziej. Kolejne scenki zdają się być odbębnione bardzo mechanicznie, a gdy tylko pojawia się jakiś kryzys, w kolejnym momencie udaje się do zażegnać. To wszystko sprawia, że problemy nie angażują w takim stopniu, w jakim by mogły i całość tak naprawdę ogląda się z obojętnością. Poza momentami ciętego czarnego dowcipu, nie ma tu mowy o większych emocjach. Po dobrym i wyróżniającym się rozpoczęciu, Corporate zaczyna wyrastać na serial jednolity. Kolejne odcinki udowadniają, że na próżno szukać tu czegoś więcej niż krótkie skecze, a bohaterowie, nawet mimo tego, że poznajemy ich coraz lepiej, nie mają w sobie tyle siły, by zachęcić i wywołać w widzu sympatię. Poza świetną grą aktorską i wysoką jakością wykonania, tak naprawdę mamy tu do czynienia z prostą fabułką, w której tylko co jakiś czas dzieje się coś fajnego. Brakuje mi przede wszystkim emocji, stąd też w tym tygodniu naciągane 6.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj