Corporate toczy się niespiesznie swoim tempem i choć poprzednie odcinki raczej mnie nie zachwyciły, bieżący sprawdza się w swojej roli całkiem dobrze. Teraz pracownicy korporacji są już po wyjeździe integracyjnym, jednak Mattowi chyba dalej udziela się klimat tropików - przychodzi do pracy w hawajskiej koszuli i japonkach, świętując na swój sposób casual friday, czyli dzień wolny od ustalonego dress code'u.
Jestem pod wrażeniem jak wiele ciekawych tematów udało się twórcom przemycić pod powłoczką pozornie błahego wątku z rozpięciem koszuli - za sprawą tej jednej iskry ze strony Waltera, wszyscy pracownicy poszli w jego ślady, ni stąd ni zowąd solidaryzując się we wspólnym półnagim proteście. W bieżącym odcinku mamy do czynienia z niezwykle wymownym przykładem psychologii tłumu, co do korporacyjnych realiów bardzo pasuje - to przecież jedno ze środowisk pracy, które negatywnie kojarzy się właśnie z anonimowością tłumu i sprowadzaniem poszczególnych jednostek do roli przezroczystych trybików. Sekwencje, w których kolejni pracownicy dołączają do Waltera, przypisując zwyczajnej decyzji o zdjęciu koszuli znacznie wyższe znaczenia, są bardzo wymowne i symboliczne, a ogląda się to wszystko naprawdę dobrze i nawet z uśmiechem na ustach.
Główna część epizodu skupia się stricte na zerwaniu z narzuconym odgórnie ubiorem, jednak jest to zgrabnie połączone z drugim kluczowym wątkiem, jakim jest religia. Nowa potencjalna klientka Hampton DeVille reprezentuje kościół, a jej pojawienie się w gmachu biurowca ma ogromny wpływ na wszystkich. Christian chodzi na rzęsach byleby tylko zachęcić ją do podpisania umowy na wprowadzenie do świątyni nowego produktu z logo jego firmy i choć w związku z tym na ekranie obserwujemy nic innego jak standardowe negocjacje biznesowe, w tej religijnej otoczce prezentują się one kompletnie inaczej - zupełnie jakby przedmiotem targu przy biurku były ludzkie dusze lub sprawy najwyższej światowej wagi. Bardzo dobrze sprawdza się tu muzyka operowa, którą początkowo wzięłam za świetny efekt z zewnątrz. Pomysł wplecenia jej w fabułę bieżącą okazał się strzałem w dziesiątkę - moment wyłączenia magnetofonu przez Johna to standardowy element komediowy i choć podobny chwyt pojawia się w szeregu innych produkcji, w tym przypadku sprawdza się znakomicie.
Choć na ekranie ponownie pojawiają się dwa główne duety - to jest chłopcy na posyłki, Matt i Jake oraz służba szefa, John i Kate - ich obecność tak naprawdę nie rzuca się w oczy w większym stopniu, a działania, jakie podejmują, nie zostają w pamięci na dłużej. Moją uwagę przykuł przede wszystkim sam DeVille, który jest postacią tak charyzmatyczną, że bez problemu kradnie całe show. Być może widać to tak silnie dlatego, że w minionym odcinku radziliśmy sobie bez niego - jego pojawienie się w fabule bieżącej bardzo sprzyja serialowi, dodając mu nutki grozy, powagi i tajemniczości. DeVille może i jest bohaterem drugoplanowym, ale póki co radzi sobie najlepiej ze wszystkich - dwaj panowie tak naprawdę odtwarzają swoje postawy z poprzednich epizodów, używając podobnych gestów, tej samej mimiki... Christian natomiast w każdym wątku knuje co innego, stając się postacią różnorodną, wyrazistą, na którą zwyczajnie dobrze się patrzy. W odcinku numer 6 udało mu się kompletnie zdominować Matta i Jake'a, co jest jednocześnie dowodem, że ciężar produkcji wcale nie spoczywa wyłącznie na ich barkach.
Corporate proponuje widzom kolejny dwudziestominutowy skecz, w którym skrajnie przerysowuje korporacyjną rzeczywistość. Tym razem akcja toczy się płynnie, dynamicznie, a za sprawą wprowadzenia dwóch głównych wątków i niepokojącej perspektywy mogącej zrujnować wizerunek firmy w oczach nowej klientki, czułam się wciągnięta w fabułę od początku do końca. Nie było przestojów podobnych tym w odcinku z TradeMarqueim, nie było monotonii jak w tropikach. Dobrze skonstruowana fabuła, gwarantująca lekki i przyjemny seans. W tym tygodniu 7/10.