Nie mogę oprzeć się uczuciu lekkiego rozczarowania. Tytuł odcinka Stormborn sugerował, że Daenerys odegra w nim ważniejszą rolę, ale... w zasadzie jest tak jak tydzień temu. Nie mogę odmówić dobrej atmosfery w naradzie wojennej w Smoczej Skale. Plan Daenerys jest sensowny i wyróżnia ją na tle innych graczy. Cieszy fakt słuchania rady Tyriona, gdy ta jest mądra. Dobrze wyglądają w tym miejscu dwie sceny, w których Game of Thrones błyszczy, a twórcy są w stanie zwykłym dialogiem dwóch postaci wzbudzić emocje i zbudować napięcie. W tym momencie, gdy Daenerys zaczyna przepytywać Varysa, rozpoczyna się istna szermierka słowna, której rozwiązanie nie jest takie oczywiste. W końcu doskonale wiemy, jakie jest podejście Varysa, więc równie dobrze mógł tu zginąć pożarty przez smoka. To jest o tyle ważne, że po raz pierwszy tak mocno akcentowana jest jego lojalność wobec zwykłych ludzi oraz wiara w Daenerys. Dlatego gdy padają słowa przysięgi, jest to swoista kropka nad i przy rozstawieniu tego pionka. Niby Varys wciąż mógł mówić to, co Daenerys chciała słyszeć, ale wydaje się, że królowa smoków wyczułaby ten fałsz. Nawet Varys nie potrafiłby tego ukryć. Dobrze też działa rozmowa królowej z Olenną, która jak zawsze ma tyle charyzmy, że nadaje wagi najzwyklejszej scenie. QUIZ: Czy rozpoznasz śmierć postaci z Gry o tron? Ten odcinek jest ważny dla oczekiwanego wątku spotkania Daenerys z Jonem Snowem. Poczyniono wszelkie kroki, by stało się to rzeczywistością. Wszystko zazębia się wręcz idealnie. Wiadomość od Sama o Smoczej Skale dociera do Jona w odpowiednim momencie, a do tego ważna okazuje się dawna relacja Jona z Tyrionem. Niby to jest detal, o którym dawno wszyscy mogliśmy zapomnieć, ale cieszy fakt, że coś takiego teraz będzie procentować. Mam nadzieję, że Tyrion w rozmowach Jona z Daenerys odegra istotną rolę, a królowa nie zinterpretuje błędnie rady Olenny. Nawet rola Melisandre w całym zajściu ma sens i odpowiednie znaczenie. Notabene cieszy mnie fakt rozmowy Melisandre z Daenerys w innym języku. Takie momenty dobrze budują klimat. Dlatego też nie można tego wątku nie zaliczyć do udanych, bo był on potrzebny, by doprowadzić do czegoś ekstremalnie ważnego dla końcowego rozstrzygnięcia. Zastanawia mnie Littlefinger. Czy rzeczywiście jego motywacje mogą być tak proste i oczywiste, jak widzimy w scenie z Jonem? Jego uczucie dla Catelyn Stark zawsze wydawało się jego słabością i wszystko wskazuje na to, że podobnie jest z uczuciem wobec Sansy. Jest to odpowiednio podane, zrozumiałe i wiarygodne, ale to wciąż Game of Thrones, więc jakoś nie chce mi się wierzyć, że tylko o to mu chodzi. To byłoby po prostu zbyt proste dla takiej postaci jak Littlefinger. Jednocześnie zaczynam obawiać się, że ta słabość może okazać się dla niego zgubna. Poprzedni odcinek już pokazał dość klarownie, że Sansa potrafi go uciszyć bez większego problemu. Nie zdziwiłbym się zatem, gdyby to właśnie ona pokonała go w grze manipulacji, kończąc jego żywot i osiągając z tego korzyści potrzebne do wspólnej walki o przyszłość Westeros. Po tym odcinku wiemy doskonale, że Jon nie miałby jej tego za złe. Wbrew pozorom istotny też wydaje się wątek Joraha Mormonta. Jego choroba jest już w zaawansowanym stadium, ale myślę, że każdy widz ma świadomość, że ta postać ma jeszcze dużą rolę do odegrania. Dlatego też sceny z Samwellem wydają się formalnością, która ma doprowadzić Joraha do zdrowia, by mógł dołączyć do Khaleesi. Cały proces leczenia jest niezwykle obrzydliwie ukazany na ekranie i oczywiście chwilę później musiano płynnie przejść z rany do jedzenia. Dość standardowa zagrywka tego serialu, która przypomina jedynie o tym, by lepiej nic nie jeść podczas seansu.
fot. HBO
+7 więcej
Bardzo sympatyczny okazuje się wątek Aryi, która natrafia na Gorącą Bułkę. To spotkanie po latach daje odpowiednią dozę satysfakcji, a w dawnym towarzyszu niedoli młodej Starkówny upatruję jej szansę na normalne życie. Takie osoby z jej przeszłości są ważne dla jej człowieczeństwa, bo przypominają jej, że jest coś więcej niż tylko zemsta na Lannisterach. Gorąca Bułka odgrywa kluczową rolę w tym, by Arya spotkała się z rodzeństwem i to cieszy szczególnie. Do tego dostajemy naprawdę klimatyczną i pełną napięcia scenę z wilkami. Arya nie widziała się z Nymerią od pierwszego sezonu, a ich spotkanie wydaje się na razie wstępem. Takim, w którym nie brak mocno zaakcentowanych emocji i sugestii czegoś więcej. Zastanawia mnie, ile to Nymeria ma wilków pod swoją komendą. Nie zdziwię, jeśli w 7. sezonie jeszcze zobaczymy tego wilkora w dość istotnej roli. Kolejny wątek dostał odpowiednio mocny wiatr w żagle, by za tydzień dać coś, na co czekamy wiele lat. Tak naprawdę to końcówka odcinka stanowi o jego sile. Mimo wszystko ta bitwa z Greyjoyami pojawia się w niespodziewanym momencie, ale sama w sobie była oczekiwana. Szczególnie jeśli śledziło się zdjęcia z planu. Dodaje ona wyrazu i kolorytu całemu odcinkowi, bo pozwala go trochę rozruszać brutalną akcją. Krew leje się strumieniami, a klimat chaosu i pożogi daje o sobie znać. Trochę jednak mam mieszane odczucia wobec całokształtu bitwy. Przede wszystkim ma ona zbyt kameralny charakter. Tak jakby twórcy umyślnie wybrali nocne starcie, by... oszczędzić na budżecie. W dwóch scenach widzimy tło i mamy świadomość walk na morzu, ale całość i tak skupia się tylko na jednym statku z Yarą i Theonem. Jakoś też rozczarowują Żmijowe Bękarcice, które kształtowane były w serialu na wielkie wojowniczki, a trochę zbyt łatwo giną z ręki Eurona. Ja wiem, że tanio skóry nie sprzedały, a Euron to też nie jest jakiś mięczak, ale myślę, że można było po nich oczekiwać więcej. A tak ta śmierć nie ma jakiegoś większego znaczenia. Zastanawia mnie też Theon w finałowej fazie walki. Z jednej strony może razić jego tchórzostwo, tak jakby znów obudził się w nim dawny Fetor. Z drugiej strony jednak wydaje się, że mamy tutaj chłodną analizę faktów i losu, jaki go czeka. Jego ucieczka tak naprawdę jest jedyną szansą Yary na jakikolwiek ratunek w przyszłości. Przynajmniej liczę, że to była wykalkulowana decyzja Theona, a nie zwykłe tchórzostwo. Koniec końców jednak mam problem z nowym odcinkiem 7. sezonu. Jego tempo jest wolne, spokojne i po prostu typowe dla początkowej fazy każdego sezonu. Normalnie nie miałbym obiekcji, bo pomimo tego dzieją się rzeczy istotne, pionki przesuwane są w odpowiednich kierunkach, ale... mamy w tym sezonie trzy odcinki mniej. Pomimo dłuższego czasu trwania epizodów nadal jest to o wiele mniej ekranowego czasu na opowiadanie historii. Mogliśmy oczekiwać większego i bardziej znaczącego tempa. Takim sposobem standardowy sposób opowiadania historii Game of Thrones staje się jego wadą. Tak jak mogłem akceptować to w premierze sezonu, gdzie trzeba było przypomnieć widzom klimat i ułożyć graczy na szachownicy, tak teraz czuję, jakby twórcy marnowali czas. A mamy przecież w tym odcinku sceny niepotrzebne jak cały wątek miłości Missandei z Szarym Robakiem czy przyszłościowo istotne, ale na razie nic nie wnoszące pojawienie się Tarlych na dworze Cersei. Nawet niezbyt potrzebne jest ukazanie broni królowej przeciwko smokom. Jakby pojawiła się znienacka podczas bitwy, mogłoby to działać lepiej jako punkt zaskoczenia. Nie mogę jednak powiedzieć, że to zły odcinek Gry o tron. Wszystko stoi na dobrym, wysokim poziomie tego serialu, a całość ostatecznie nie jest w stanie nudzić, bo dzieje się dużo. W końcu to nie jest serial, od którego oczekujemy ciągłego przelewu krwi, walk i bitew. A mamy dobre sceny, mocne dialogi oraz odpowiedni rozwój fabuły w wątkach, który mam nadzieję wynagrodzi nam to w kolejnych odcinkach. Poczucie wolniejszego tempa, niż można było oczekiwać po krótszym sezonie, nie wydaje mi się jednak przyćmiewać jego jakości. Liczę, że kolejne odcinki będą warte tego ciut przydługiego wstępu. Choć dzieją się rzeczy ważne, wszystko gra odpowiednio, ostatecznie wystawiam odcinkowi mocne 7/10, bo w krótszym sezonie tempo rozwoju historii powinno być większe bez poczucia, że jakieś sceny są zbyteczne.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj