Król Internetu w reżyserii Gii Coppoli miał swoją premierę w 2020 roku, zaś teraz wkroczył na ekrany polskich kin. Fabuła skupia się na Frankie (Maya Hawke), młodej, dorabiającej sobie za barem dziewczynie, która marzy o popularności w sieci. Pewnego dnia Frankie poznaje ekscentrycznego Linka (Andrew Garfield). Charyzma chłopaka, jego pewność siebie, fakt, że nie posiada telefonu, i wreszcie - celne antysystemowe wypowiedzi, które mogą „dobrze się klikać”, sprawiają, że Frankie zaczyna dostrzegać w nim trampolinę do sukcesu. Po kilku wspólnych nagraniach dobrze przyjętych w sieci para decyduje się na poważnie wejść do mediów społecznościowych z nowym programem, który ma otwierać oczy ludziom zapatrzonym tylko w ekrany monitorów. Oryginalny tytuł produkcji to po prostu Mainstream. Jest to (a przynajmniej miał być) portret współczesnego społeczeństwa, które bardziej niż w przestrzeni realnej, funkcjonuje w tej wirtualnej. Już od pierwszych scen główna bohaterka wykazuje uzależnienie od telefonu, kręcąc filmiki wszędzie, nawet podczas zwykłej rozmowy z nowym znajomym. Obserwujemy świat, w którym ludzie czują się dużo bezpieczniej za ekranem, a przy konfrontacjach twarzą w twarz zaczynają błądzić jak dzieci we mgle. Link jest w kontrze do tego trendu, co wcielającemu się w niego aktorowi udaje się zaprezentować bardzo dobrze –  Garfield znakomicie odnajduje się w swojej roli, bawi się nią w każdej scenie, jego gra jest bardzo swobodna i beztroska, a on sam tak charyzmatyczny, że zwyczajnie patrzy się na niego ze szczerym zainteresowaniem. Choć partnerująca mu Hawke stara się, jak może, przy swoim koledze z planu zwyczajnie przygasa i usuwa się w cień. Wynika to też ze skontrastowania obydwu postaci – filmowa Frankie to raczej szara myszka, w związku z czym w większości scen prym wiedzie właśnie przebojowy, antysystemowy, zbuntowany chłopak, daleki od wszystkiego, co mainstreamowe. A przynajmniej do czasu – jak łatwo się bowiem spodziewać, ostatecznie nawet i on nie jest w stanie oprzeć się sile sławy i pieniądza. Tak naprawdę Król internetu funkcjonuje przede wszystkim dzięki grze aktorskiej Andrew Garfielda – choć w tle pojawiają się inne postacie drugoplanowe, wydają się na tyle anonimowe, że trudno je nawet zapamiętać. Tym, co sprawia, że produkcja dodatkowo przykuwa oko, jest także sama warstwa techniczna - reżyserka pokusiła się o kilka nieoczywistych zabiegów wizualnych i poza dyskotekowym montażem i zabawą efektami specjalnymi, mamy tu też plansze rodem z kina niemego (co może być aluzją do braku umiejętności społecznych Frankie i zwykłej paniki przed funkcjonowaniem czy choćby zagadaniem do kogoś w realu). Wizualnie produkcja się broni, jest dość oryginalnie i ciekawie, można zawiesić oko na poszczególnych kadrach i wraz z główną bohaterką zafascynować się nowym znajomym, który zupełnie nie pasuje do tego świata. W ostatecznym rozrachunku jednak przede wszystkim liczy się fabuła, a do niej w tym przypadku można mieć kilka zarzutów. Produkcja za wszelką cenę próbuje pokazać fałsz i zakłamanie, jakie bije z mediów społecznościowych, a co za tym idzie – zagrożenie, na jakie jesteśmy narażeni w sieci. Temat, mam wrażenie, został już tak przewałkowany przez kinematografię i seriale, że w tym przypadku nie robi żadnego wrażenia. Film nie proponuje nic, o czym wcześniej byśmy nie słyszeli lub z czego istnienia nie zdawalibyśmy sobie sprawy. Co gorsza, traktuje tę kwestię bardzo powierzchownie, posługując się oklepanymi motywami jak sława, pieniądze i wreszcie tragedia (którą w tym konkretnym przypadku przedstawiono oburzająco sztampowo i którą można było przewidzieć na długo, zanim nadeszła). Z Króla internetu nie płynie żaden morał, żadna nauka, z której można coś wyciągnąć. Po prostu nie ma nad czym się tutaj zastanawiać i o czym dyskutować – półtorej godziny seansu mija w mgnieniu oka, a na końcu widz nie pozostaje nawet z polem do refleksji. Okej – wiemy, że dzisiejszy świat internetowy pełen jest zagrożeń, a ludzie, których możemy uważać za trendsetterów, często okazują się nieautentyczni, fałszywi. Tylko co w związku z tym? Nie jest to żadne odkrycie. Król internetu miał potencjał, ale finalnie okazuje się tylko ładną wydmuszką, rozpisaną według zaskakująco przewidywalnego, schematycznego scenariusza (co jest trochę zawstydzające, skoro już porywamy się na „kontrowersyjne” i „nieoczywiste” tematy). Znakomita gra aktorska Garfielda i ciekawe zabiegi montażowe nieco podnoszą film w rankingach, ale wciąż nie na tyle, by zostało to w pamięci na dłużej. Przekaz jest po prostu do bólu banalny – jak na komediodramat produkcja jest pozbawiona autentyczności, a jak na satyrę zbyt mało odważna. Brakuje tu jakiegoś dodatkowego komentarza, podsumowania, wyjaśnienia, które jednak pokazałoby, że to wszystko ma w sobie głębię i że warto było to obejrzeć. Że z filmu płynie coś ważnego, co może zostało przeoczone podczas seansu. Niestety, nic takiego nie nadchodzi, co tylko pogłębia rozczarowanie – produkcja naprawdę jest płaska i pełna oczywistości. Nawet nie próbuje się przed tym bronić. To wszystko już było.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj