Ze wszystkich odcinków Nightflyers najlepsze były trzy pierwsze. Niestety im dalej w las, tym gorzej. Finał serii to już zupełne kuriozum. Doskonały przykład opowieści, która wymyka się spod kontroli swoich twórców i żyje własnym życiem. Przypomnijmy – grupa naukowców i specjalistów z wielu dziedzin wyrusza na poszukiwania życia w kosmosie. Doktor Karl D’Branin odkrywa istnienie niezidentyfikowanego bytu, stosunkowo niedaleko w galaktyce. Wraz z ekipą wybranych badaczy udaje się w podróż, aby sprawdzić obiekt. Na pokładzie statku Nightflyer znajdują się między innymi posiadający potężne telepatyczne moce młody buntownik, genialny biolog i potrafiąca komunikować się ze statkiem kobieta. Karl zabiera w podróż również swoją byłą miłość, która pełni rolę psychiatry. Najciekawszą postacią wydaje się kapitan Nighflyera Roy Eris. Oficer pojawia się wśród załogi w postaci hologramu i nikt nie wie, kim on naprawdę jest.
fot. Syfy
Wyprawa bardzo szybko wymyka się spod kontroli. Psychotyczny telepata zaczyna bawić się umysłami podróżników. Na pokładzie Nightflyera dzieją się niepokojące rzeczy, a statek wydaje się sabotować zadanie. Wkrótce okazuje się, że Roy Eris skrywa mroczną tajemnicę. Do trzewi Nightflyera została przeniesiona świadomość matki kapitana. Chce ona zaprzepaścić misję, nie dopuszczając do kontaktu z Volcrynami – tajemniczą rasą kosmitów, do których zbliża się ekspedycja. Chaos towarzyszący bohaterom praktycznie od pierwszych minut wyprawy jest znamienny dla całej produkcji. To jedna z najbardziej niespójnych, rozdygotanych, zawirowanych i zdezorganizowanych fabuł, jakie dane mi było śledzić w opowieści odcinkowej. Istne pandemonium. Hard science fiction połączone z horrorem technologicznym spotyka cyberpunka z elementami psychodelii oraz survivalowy dramat. Wszystko to przygotowane jest w kuchni Syfy, a jak wiemy, 9 na 10 produkcji tej stacji niedomaga pod względem artystycznym. Opowieść stara się być intelektualną zagwozdką i filozoficzną rozprawką, ale mniej więcej w połowie serii okazuje się, że nie ma w tym nic oprócz pretensjonalnego nadęcia i scenariuszowego chaosu. Przez większość czasu ekranowego bohaterowie latają jak oszalali po industrialnych korytarzach statku kosmicznego. „Oszalali” jest dobrym słowem, bo części załogi dosłownie odbija. Pierwsze minuty serialu, w których oglądamy psychotyczną masakrę zapowiadały pewien kierunek fabularny. W dziewiątym epizodzie wracamy do tej intrygującej makabry, jednak szybko okazuje się, że jej pokłosie nie ma wielkiego znaczenia dla fabuły, a rozsierdzony biolog, robiący za Jacka Nicholsona z Lśnienia, jakby nigdy nic wraca do łask załogi. Podobnych absurdów jest wiele. W pewnym momencie odnosi się wrażenie, że każdy z bohaterów oszalał, ponieważ zamiast działać logicznie, postacie pogrążają się w mniejszych bądź większych paranojach. W drugiej połowie sezonu bohaterowie są jak przysłowiowy pies, który goni własny ogon. Kręcą się wokół, chcąc dosięgnąć własnych wyimaginowanych fantasmagorii. Misja misją, statek statkiem, ale wewnętrzne demony same się nie uzewnętrznią. Widz jest w stanie zaakceptować ten galimatias przez kilka odcinków, ale jeśli trwa to już szóstą godzinę, całość robi się naprawdę irytująca. Wisienką na torcie tego bałaganu jest finał sezonu. W ostatnim epizodzie dochodzi do rozwiązania akcji. Dostajemy cliffhanger, który podobnie jak większość wcześniejszych wydarzeń nie trzyma się kupy. Karl D’Branin osiąga swój cel i dociera do Volcrynów. Zamiast bliskiego spotkania pierwszego stopnia, cofa się jednak w czasie (lub przenosi do alternatywnej rzeczywistości) i spotyka zmarłą córkę. Wraca na Ziemię, do swojego domu rodzinnego, gdzie osiąga upragniony spokój w ramionach ukochanego dziecka. Co oznacza ta sytuacja? Czy załoga Nightflyera przetrwała decydujące chwile?  Gdzie tak naprawdę udał się doktor D’Branin? Czy świat, w którym się znalazł, ma coś wspólnego z Volcrynami? Czym jest rasa tajemniczych kosmitów? Pytania te zostają bez odpowiedzi, ale czy naprawdę zależy nam na wyjaśnieniach w tej kwestii? Czy widzowie chcą narażać się na kolejną dziesięciogodzinną żmudną podróż po wyobraźni scenarzystów?
fot. Syfy
+12 więcej
Nightflyers miał kilka motywów, których nie wykorzystał właściwie. Motyw demonicznej matki Roya Erisa mógł być siłą napędową opowieści. Niestety historia została rozmieniona na drobne. Zamiast zgłębić mroczną relację matki i syna, twórcy rzucili nam kilka słów wyjaśnienia w finale, zamykając definitywnie ten wątek. Podobna skrótowość spotkała postać telepaty Thale’a. Wyrzutek, który pod wpływem misji staje się bohaterem i odkrywcą – taka koncepcja w przypadku Thale’a byłaby czymś bardzo ciekawym. W drugiej połowie sezonu bohater ten jednak schodzi na dalszy plan, ustępując miejsca Agathcie, która okazuje się mieć te same zdolności co on. Również motywy grozy nie są wykorzystywane jak należy. Mrok unoszący się nad fabułą z czasem się przerzedza, a w końcówce całkowicie ustępuje. W jego miejsce pojawiły się motywy, którymi twórcy koniecznie chcieli nawiązać do dziedzictwa Arthura C. Clarke’a. Statek kosmiczny Nightflyer dociera do celu, załoga traci zmysły, a widz oddycha z ulgą, że już koniec. Finał opowieści, która zamiast ekscytować, usypia. Konkluzja przeintelektualizowanych i pseudofilozoficznych rozważań. Kres usilnych starań twórców, aby 40-minutowemu odcinkowi nadać nieco wyrazu i charakteru. Epilog fabularnej gimnastyki, która przy bardziej intensywnych ćwiczeniach przyprawia scenarzystów o zadyszkę. Nightflyers udowadnia, że do stworzenia dobrej produkcji science fiction trzeba czegoś więcej niż tylko ciekawego konspektu, kilku klisz gatunkowych i rozległego kosmosu. Miejmy nadzieję, że twórcy realizujący odcinkowe opowieści fantastyczne obejrzą Nightflyers i ucząc się na jego błędach, stworzą coś dużo bardziej wartościowego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj