Oppenheimer ma dwie osie czasowe, wymownie zatytułowane przez Christophera Nolana „Rozszczepieniem” i „Fuzją”. W tym nazewnictwie nie ma żadnego przypadku: z jednej strony reżyser odwołuje się nim do egzotermicznych procesów określających przebieg reakcji jądrowej, z drugiej zdradza swoje prawdziwe zamiary. Jego najnowsze dzieło to przecież dopracowane w każdym możliwym detalu, nieustanne ekranowe rozszczepianie ludzkiej natury – tak protagonisty, J. Roberta Oppenheimera, jak i wielu innych historycznych postaci, które przychodzi do widza wraz z oddziałującą na niego fuzją niejednokrotnie przeciwstawnych emocji. Ta unikalna mieszanka wybuchowa, dla której katalizatorem staje się gatunkowa różnorodność opowieści – od kapitalnie rozpisanej biografii przez dramat psychologiczny i historyczną rekonstrukcję epoki po wytrawny dramat sądowy – wspomagana jeszcze przez techniczną maestrię, pozwala Nolanowi na ostateczne ujarzmienie całej potęgi kinowego wszechświata. Jego produkcja, dosłownie i w przenośni, ryczy, dudni i huczy, przy czym huk zostający w naszych głowach po seansie może być nawet głośniejszy od bomb. Oppenheimer jest dziełem monumentalnym w wielu tego słowa znaczeniach; z jednej strony to najlepszy dowód na geniusz reżysera, z drugiej jest przerażającym swoim wydźwiękiem ostrzeżeniem, ale i chyba oskarżeniem całej ludzkości. Nolan stworzył film, dla którego w dzisiejszej X Muzie – wydawałoby się – nie ma już miejsca. Trzygodzinny dramat biograficzny, którego pełny odbiór wymaga od widza ogromnego wysiłku intelektualnego. Wielu z nas utonie w rwącym potoku słów i zdarzeń, który przepływa przez ekran. Ci, którzy przetrwają, osiągną ekstazę. I dostaną szansę na zobaczenie jedynego końca wszystkich końców świata.  Biorąc się za bary z mapowaniem fabuły produkcji możemy i najprawdopodobniej poczujemy się ze wszech miar przytłoczeni. Reżyser, adaptując liczącą aż 700 stron książkę Amerykański Prometeusz: Triumf i Tragedia Roberta Oppenheimera, w swoim stylu zrywa z linearnością ukazywanych wydarzeń, osadzając akcję na kilku raz po raz zderzających się ze sobą płaszczyznach czasowych. Systematyczne przesuwanie się po kolejnych etapach życia protagonisty przeplatane jest więc historią prowadzącego do stworzenia pierwszej bomby atomowej Projektu Manhattan, starciem głównego bohatera z zarzucającą mu komunistyczne powiązania komisją w 1954 roku i wreszcie odbywającym się w 1959 roku przesłuchaniem przez amerykański Senat kandydującego na urząd sekretarza handlu Lewisa Straussa, początkowo ukazanego jako sojusznika, później jako głównego rywala Oppenheimera w walce o kontrolę nad polityką nuklearną Stanów Zjednoczonych w powojennej rzeczywistości. Nolan, od początku swojej kariery wnikliwie studiujący wszelkie formalne sposoby na rozbijanie fabularnej chronologii, w najnowszym filmie na tym polu buduje sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu. Aby w pełni doświadczyć majestatu ekranowego przekazu, dobrze będzie zakotwiczyć jego odbiór w fascynującym świecie paradoksów mechaniki kwantowej. Potraktujcie więc poszczególne osie czasowe opowieści jak atomy, które w pozornie chaotycznym procesie narracyjnym zaczynają się ze sobą zderzać, doprowadzając do niekontrolowanych wybuchów. To, gdzie dojdzie do uwolnienia niewyobrażalnej energii, zależy de facto od obserwatora: jedni z nas punkt kulminacyjny odnajdą w atomowym teście Trinity, inni natomiast w absolutnie przerażającej sekwencji zespalającej przemówienie Oppenheimera po zbombardowaniu Hiroszimy z upiornymi wizjami ogarniającymi jego głowę, ciągu zdarzeń prowadzącym do przemiany protagonisty z herosa we wroga publicznego numer jeden bądź w obrazie rozrywanej przez eksplozje bomb nuklearnych Matki Ziemi. Jeśli główny bohater tego filmu stał się „niszczycielem światów”, to Nolan z całą pewnością został niszczycielem naszych umysłów. 
Universal
Zwróćcie uwagę, jak wiele w tej opowieści sekwencji rozpisanych pod dyktando efektu domina: mała, niepozorna sytuacja uruchamia całą lawinę przeogromnych w mocy sprawczej wydarzeń. I tak na ekranie przeraźliwe tango tańczą wymykające się ludzkiemu pojmowaniu ruchy atomów, kreśląc przed nami upiorne linie i inicjując wyglądające jak wyjęte żywcem z koszmarów wybuchy. Gdzie indziej pomysł jednego fizyka w ekspresowym tempie doprowadza do szeroko zakrojonej burzy mózgów; tablica zostaje zapełniona niekończącym się ciągiem obliczeń, rodząc rozwiązanie, które przybliży naukowców do stworzenia bomby. Owszem, Oppenheimer to jeden z najtrudniejszych w odbiorze filmów ostatnich lat, lecz o dostrzeżeniu w nim totalnego osiągnięcia kinowego ostatecznie przesądza sposób, w jaki Nolan wszczepia nam pod skórę ekranowe wydarzenia i płynący z nich przekaz. Jestem niemal przekonany, że przez większość seansu wielu widzów w tytanicznej walce o zrozumienie treści będzie podawać w wątpliwość swoje zdolności intelektualne. Kim właściwie jest ten czy inny bohater? Gdzie i kiedy zmienił się społeczny odbiór Oppenheimera? Jaką rolę w tej historii odgrywa Strauss? Koniec końców nadchodzi jednak ostatni akt, który w fenomenalny sposób łączy, tłumaczy i zarazem rzuca nowe światło na wszystkie dotychczasowe wydarzenia. Akt ten pulsuje serią fabularnych eksplozji, nagradzających widza za jego wytrwałość. Postacie, której wcześniej niejako mimochodem przewijały się przez ekran, nagle urastają do gargantuicznych rozmiarów. Sensu nabierają rozmowy z tą przeprowadzoną przez Oppenheimera i Alberta Einsteina na czele. Historia życia protagonisty zostaje ostatecznie rozpostarta gdzieś pomiędzy heroizmem a tragizmem. Zapętlają się fabularne punkty ciężkości, wędrując od tematyki dotyczącej całej ludzkości po dramat jednego człowieka. Wszystko to trafia do nas jak swoisty proces uwolnienia. Kunszt Nolana najpełniej uwidacznia się jednak w fakcie, że postanawia on finałową sekwencją w bezwzględny sposób przerwać tę komfortową dla odbiorcy sytuację pełnego odkrycia zasad leżących u podstaw ekranowej logiki. Widok niszczonej planety jest dojmująco smutny. Ostatnie tchnienie i jednocześnie niemy krzyk jedynego domu, jaki znamy. Nie tylko Oppenheimer, ale my wszyscy staliśmy się śmiercią.  Jestem zachwycony faktem, że w tym dziele, które od strony techniczno-formalnej jawi się jako większe niż życie, Nolan-narrator nie przyjmuje roli „profesora kombinatoryki stosowanej”, a – tylko i aż – człowieka. To najlepszy sposób wydobycia z tej opowieści pierwiastka ludzkiego i zadania kilku fundamentalnych pytań na temat człowieczeństwa. Nie mam żadnych złudzeń, że reżyser stworzył najdojrzalszy film w swojej karierze: Oppenheimer aż tętni od często wzajemnie wykluczających się emocji, które pozwalają nam pojąć dramat głównego bohatera i w kompleksowy sposób przyjrzeć się postawom i zachowaniom ludzi jednej z najważniejszych epok w historii naszej cywilizacji. Przedstawione na ekranie postacie są przecież bezgranicznie uwikłane w dziejowo-polityczną zawieruchę, a całą produkcję równie dobrze można odczytywać przez pryzmat wyjątkowego procesu mapowania mózgu protagonisty. Nie ma żadnego przypadku w tym, że najmocniejsze w wydźwięku sceny rozgrywają się w jego umyśle – słynny fizyk był gigantem, zdarzało mu się widzieć więcej i dalej niż inni. Jakże przewrotne i poruszające jest to, że w całym swoim geniuszu stał się on albo narzędziem, albo ofiarą: traktującego go wyłącznie jako środek do realizacji militarnych celów pułkownika Grovesa, próbującego zniszczyć jego mit Straussa czy nazywającego go „płaczkiem” prezydenta Trumana. Jest coś niesłychanie uderzającego w kontraście wiecznie uśmiechniętego i pełnego nadziei oblicza Oppenheimera i ewoluujących w jego głowie poglądów i przybierających na sile dylematów moralnych. To doskonała lekcja z przepadania w egzystencjalną próżnię; tytan, który poruszył i pociągnął za sobą tłumy, staje się zakładnikiem politycznych przetasowań i zbędnym już trybikiem w potwornej machinie. Pisana ludzką ręką historia najpierw wynosi go na piedestał, później chce wypluć i pożreć. Wyraźnie rozsmakowany w wadze tego procesu Nolan tym razem w pierwszej kolejności stawia nie na skalę, a na niuanse, w czym walnie pomaga mu pierwszorzędny, stojący fantastycznie rozpisanymi dialogami scenariusz. To wszystko sprawia, że reżyser jest w stanie stworzyć jedną z najlepszych w dziejach kina historyczną rekonstrukcję danej epoki. Być może najpiękniejsze jest to, że w tej ekranowej pogoni za skanowaniem wielkości jednego człowieka Nolan daje nam coś jeszcze: działający tu jak paradoks, malowany zamaszystymi posunięciami narracyjnego pędzla portret ludzkich słabości i ułomności, który trafia w widza nie wprost, lecz jak swoisty strumień świadomości. 
fot. materiały prasowe
+4 więcej
Jednym z najjaśniejszych punktów Oppenheimera są rewelacyjne występy aktorskie; w mojej głowie kodyfikują się one jak – podpierając się filmową terminologią – „nieustannie wybuchające wysoko ponad nami piece”. Mówimy tu w końcu o produkcji, która posiada prawdopodobnie największą liczbę gwiazd w całej historii kina. Absolutnie porywający i bezsprzecznie najlepszy w swojej karierze popis daje Cillian Murphy, w którego głównym bohaterze doskonale rezonuje zaklęty w jego magnetycznych, błękitnych oczach intelektualny błysk przeplatany systematycznie odznaczającymi się na twarzy protagonisty rozterkami egzystencjalno-moralnymi. Ekranowy Oppenheimer nie tyle jest sportretowany, co zostaje po prostu „ożywiony”; to w nim odbijają się historyczne wydarzenia wagi ciężkiej, zmieniające się czasy i ludzkie przywary. Jest tak „wtedy”, jak i „teraz”. Oto człowiek, który trwa. Zaskakuje Robert Downey Jr.; nie zrozumcie mnie źle – to dobry aktor, ale w walce z przypiętą mu po udziale w Kinowym Uniwersum Marvela łatką wydawał się stać na straconej pozycji. Tymczasem w filmie Nolana wspina się na wyżyny swoich umiejętności w roli Straussa, kreśląc z jednej strony obraz dobrotliwego człowieka dbającego o społeczność naukową, z drugiej kapitalnie oddając jego brak skrupułów i przerażającą bezwzględność w realizacji partykularnych celów. Czapki z głów. Murphy'emu świetnie sekunduje wcielający się w pułkownika Grovesa Matt Damon; przychodzi mu zagrać skupionego wyłącznie na osiąganiu narzuconych z góry wytycznych zadaniowca – jego bezpośredniość naprawdę dobrze kontrastuje z analityczno-wizjonerską osobowością Oppenheimera. Zachwyca również portretująca żonę głównego bohatera Emily Blunt. Gdy jej postać próbujemy włożyć w szufladkę kobiety, która ma być wyłącznie zmagającym się z własnymi demonami co prawda, ale wciąż wsparciem dla swojego męża, w scenie przesłuchania przed komisją aktorka daje piorunujący popis swoich zdolności i to właśnie jej ustami Nolan zdaje się rozliczać z ponurym polowaniem na czarownice ery maccartyzmu. Na drugim planie też dzieją się cuda. Jakimś błogosławionym zrządzeniem losu pierwszoligowi aktorzy, którzy pojawiają się na ekranie zaledwie na dłuższą lub krótszą chwilę, magnetyzują swoimi występami. Brylują w tym zwłaszcza prawie niemożliwy do rozpoznania pod tonami charakteryzacji Gary Oldman w roli prezydenta Trumana, serwujący sobie własne tour de force Benny Safdie (Edward Teller), rzucający kolejnymi kwestiami z prędkością karabinu maszynowego Jason Clarke (Roger Robb) i Tom Conti; Einstein ostatniego z nich, choć ukazany w jednej, lecz wciąż przywoływanej scenie, jawić się może jak relikt przeszłości. Cudowne i zarazem poruszające jest to, że to właśnie on jako bodajże jedyna z postaci rozumie tragizm położenia głównego bohatera. 
Universal
„Kto ma uszy, niechaj słucha" – zdaje się mówić do nas Nolan, który w materii oddziaływania na widza wydobywającym się z ekranu dźwiękiem w Oppenheimerze przeszedł samego siebie. Raz w tle, w innym miejscu w centrum ukazywanych wydarzeń majaczą huki, tony, echa i przedziwne odgłosy, które całą swoją moc okazują poprzez często niemożliwe ich zaklasyfikowanie. Scena obrazująca test Trinity, w której reżyser najpierw wycisza świat przedstawiony, by później rozedrzeć go zatrważającym hukiem wybuchu, zapisze się złotymi zgłoskami w historii kina. Nolan doskonale zdaje sobie jednak sprawę z tego, że kinowy seans jest doświadczeniem audiowizualnym; operator Hoyte Van Hoytema pomaga mu więc potęgować oddziaływanie na odbiorcę kapitalnymi zabiegami – dokumentowaniem płaszczyzn czasowych dzięki dobieraniu rozmaitych soczewek, pojawiającymi się pozornie znienacka rozbłyskami czy drganiem przestrzeni albo systematycznym przesuwaniem oka kamery pomiędzy szerokimi kadrami a ujęciami na twarze bohaterów. Fantastyczną, mrówczą pracę wykonali montażyści; sposób połączenia ze sobą tak wielu przeplatających się wątków i różnych punktów widzenia na to samo zdarzenie (test nuklearny, rozmowa Oppenheimera z Einsteinem) zasługuje na najwyższe słowa uznania. Błyszczy Ludwig Göransson ze swoją oprawą muzyczną, który tak fenomenalnie dobiera utwory i poszczególne dźwięki, że te niekiedy – jak choćby w przypadku scen rozgrywających się w umyśle protagonisty – zaczynają żyć własnym życiem i odzywać się w najmniej spodziewanych momentach. Jest wreszcie sam Nolan, który raz jeszcze postanowił rzucić wyzwanie dyktatowi CGI i pokazać na ekranie wybuch bomby atomowej za pomocą efektów praktycznych. Wiemy już, że nie był to tyle przejaw jego maestrii realizacyjnej, co konieczność: kręcąc film kamerami IMAX stał się zakładnikiem głębi ich rozdzielczości. By uzyskać najlepszy możliwy obraz, ekipa zbudowała akwarium, zamieszczając w nim podświetlone, metalowe balony, które były zderzane z drobinkami srebra. Van Hoytema raz po raz zmieniał i dobierał kolory, poziom naświetlania i soczewki, a Nolan bacznie obserwował proces, podsuwając coraz to nowsze pomysły. Tandem filmowców, który swoim marzeniem pozwolił śnić i nam.  Jeśli zapytacie mnie, dlaczego akurat taki film jak Oppenheimer doczekał się na naszej stronie recenzji spoilerowej, mam dla Was tylko jedną odpowiedź: musiałem o tej opowieści porozmawiać tak z Wami, jak i ze samym sobą. Jest w tej produkcji scena, w której tytułowy bohater tłumaczy Kitty jedną z zasad działania mechaniki kwantowej: znajdujące się w naszych ciałach atomy rozdzielone są znacznie większymi od nich przestrzeniami; tylko spajająca je siła sprawia, że materia nie przenika siebie nawzajem. Sęk w tym, że Oppenheimer przeniknął dziś w nocy do mojego serca, duszy i nade wszystko – umysłu. Nie pozwolił zasnąć, rozpanoszył się w głowie, wciąż do mnie mówi. Nigdy nie byłem fanatykiem Christophera Nolana, ale jestem w stanie zgodzić się z opinią Paula Schradera, że najnowsza historia reżysera może być „najważniejszym filmem XXI wieku”. Bo czy w tym i następnych stuleciach tematyka sposobu wykorzystywania przez ludzkość energii nuklearnej nie jest i nie będzie glebą dla zadawania najistotniejszych pytań w kontekście przyszłości naszej cywilizacji? Oppenheimer to wyśmienity portret jednostki i dojmujący wydźwiękiem szkic człowieczeństwa. Ten film jest także najprawdziwszym triumfem kinowego doświadczenia. Jak napisałem wcześniej, dziś takich dzieł już się nie robi. Być może więc to przyszło do nas z jakiegoś innego, lepszego świata. Tego, który nigdy nie został zniszczony. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj