Wciąż piszę z ogromnym zaskoczeniem – bo spodziewałam się następnego nudnego sezonu o miłości Maxa i Liz – ale przez te cztery odcinki naprawdę coś się dzieje. Poznajemy dalsze losy mam Guerina i Evansów, a także możemy lepiej poznać mamę Michaela, którą gra dawno niewidziana w the CW Kayla Ewell. W tym czasie ciągłe próby Liz, aby w końcu odzyskać Maxa, osiągnęły sukces, choć oczywiście nie wszystko mogło pójść jak z płatka. Rozwija się również Isobel, której aborcja przewija się przez fabułę, acz subtelniej, a ona sama styka się z większą liczbą bohaterów, poznając lepiej swoje umiejętności. Ciekawe umiejętności rozwija również Rosa, o wiele gorzej radząca sobie z całą sytuacją. Za to cały trójkąt pomiędzy Michaelem, Alexem i Marią zostaje (na razie) rozwiązany. Byłam bardzo ciekawa, jak rozwinie się wątek ratowania Maxa i w sumie jestem zadowolona. Jasne, scenarzyści i tak zrobili z tego dramat pod tytułem „przeżyje, czy nie przeżyje”, a Liz płakała rzewnymi łzami, jednak wciąż miałam wrażenie, że wynikało to bardziej z potrzeby fabularnej (w końcu uratowanie kosmity nie powinno być zbyt łatwe) i rozwoju całej historii, niż chęci, aby widzowie zastanawiali się nad tą oczywistą kwestią. Pomysł z rozrusznikiem był dobry, bo po pierwsze pomogło to przyśpieszyć akcję, po drugie nadal rozwijało cały naukowy aspekt w Roswell.  Jasne, mogłabym w tym momencie skrytykować to, że wszyscy bohaterowie są znawcami od wszystkiego, bo Kyle to specjalista od kosmitów, Michael to mechanik i naukowiec (tak, wiem, że jest inteligentny, ale bez przesady), a Liz to już w ogóle może robić wszystko. Jednak uważam, że można to całkiem logicznie wytłumaczyć, więc da się przymknąć oko na tę sprawę. Zastanawia mnie pomysł ze złym obliczem Maxa – jak na razie również ten wątek oceniam dobrze, istnieje jednak duże ryzyko, że scenarzyści mogą to zniszczyć. Mamy subtelne informacje, że mimo pomocy Isobel i paczki, z Maxem nie dzieje się najlepiej, biorąc pod uwagę jego sny czy rozmowę z matką ukochanej (choć może za bardzo się zasugerowałam, że słowa rodzicielki Liz o „udawaniu dobrego faceta” mogą znaczyć coś więcej), tylko co to będzie oznaczało pod koniec sezonu? Oby scenarzyści mieli dobry zamysł, bo jakiekolwiek zakopanie tematu czy zrobienie „złego Maxa”,  będącego przeciwieństwem tego bohatera, będzie naprawdę gorzką pigułą do przełknięcia. A jak już mowa o matce Liz, to cieszę się, że główna bohaterka jest rozwijana w tym sezonie  zarówno jako naukowiec, jak i córka czy siostra. Od momentu uratowania Maxa  bardziej skupiamy się na tym rodzinnym aspekcie, ale uważam, że wszystko było dobrze wyważone. Jej nierówne relacje z siostrą – gdy nagle starsza z nich stała się młodsza, wciąż pojawiają się w serialu, jednak w tle całej historii, co jest dobrym rozwiązaniem. Bo tak jak w kwestii zmian w Maksie, konflikt sióstr Ortecho powinien subtelnie, acz wciąż się pojawiać. Jednak jeśli kogoś znudził ten wątek, w siódmym odcinku pojawia się właśnie dawno niewidziana matka obu pań, która jest jak powiew świeżego powietrza. Ciekawie było zobaczyć wciąż wspominaną rodzicielkę, która nie zawiodła swoim charakterem. Tak, to trochę irytujące, że była po prostu zła. Z drugiej strony mam wrażenie (choć znów może widzę więcej, niż powinnam), iż zostało zasugerowane, że za wszystkim kryje się coś innego. Jasne, Helena jest egoistką i złodziejką, ale czy nie miała racji, że odeszła?  Nie wszystko jest jasne i oczywiste. Cieszy mnie też, że Liz skonfrontowała się z nią. Pokazanie, że jej „trzy dyplomy” i cała kariera to nie tylko intelekt, talent, ale również ciągłe próby udowodnienia matce, że jest warta jej miłości. Ta druga strona, która stoi za jej  dokonaniami, bardzo uczłowiecza samą Liz.
fot. The CW
Co do głównego trójkąta tego sezonu – wciąż nie rozumiem, skąd nagle taki wybuch miłości Guerina do Marii, jednak czuć w nich ciepło i troskę. Jest to zupełnie inna chemia niż w oryginalnym Roswell: W kręgu tajemnic, ale to dobrze – to w końcu zupełnie nowe postacie. Pytanie tylko, jak długo będziemy ich oglądać, bo nie sądzę, aby scenarzyści pozwolili im cieszyć się szczęściem zbyt długo. Zwłaszcza że Alex wciąż kręci się za rogiem. Mówiąc o tym trójkącie, nie mogę nie wspomnieć o odcinku szóstym, chyba najgorszym ze wszystkich siedmiu. Cały klimat horroru i wątek dwóch szalonych szewców był bardzo dziwny i nie pasował zupełnie do reszty serialu. Nie wiem, czy to był zwykły filler czy ta historia będzie miała swój dalszy ciąg, ale gdyby nie David Anders (następny zresztą lubiany przez the CW aktor), to byłby to prawdziwy koszmarek. Jego specyficzna gra pozwoliła przejść przez te czterdzieści minut, które z każdym innym aktorem okazałyby się fiaskiem. Najmniej potrzebny odcinek – w końcu i tak o niczym się nie dowiedzieliśmy – oprócz tego, że doprowadził do… prawdziwego trójkąta. Czytałam, że wiele osób bardzo zirytowało małe tete-a-tete (-a tete) pomiędzy Alexem, Marią i Michaelem. Mnie w sumie pozostawiło w zmieszaniu. Z jednej strony, cieszyłoby mnie ukazanie związków poliamorycznych (tak jak w Syrenie), z drugiej, czy mówimy o osobach, które taki związek mogłyby tworzyć? A jeśli to miało być pojedyncze spotkanie, to po co one było? Żeby pokazać miłość – czy to przyjacielską czy fizyczną – pomiędzy tymi postaciami, naprawdę nie trzeba było iść w stronę seksu. Zobaczymy, jak to się rozwinie, choć na razie zainteresowanie Alexa będzie zwrócone w stronę nowej postaci. Zaś Marię i Michaela mogą czekać o wiele ciekawsze przygody i mam nadzieję, że scenarzyści to wykorzystają. Odkrycie, skąd pochodzą moce Marii, jest ciekawym pomysłem. Od początku serialu nie pasował mi pomysł wróżki, za to wyjaśnienie fanów, że jest potomkiem kosmity, było zwyczajnie zbyt łatwe. Fajnie zresztą do tej fanowskiej teorii nawiązali scenarzyści słowami Kyle’a Valentiego, że „na szczęście nie jest kosmitką”. Pomysł, że „dar” dostała  w spadku po swojej babci, na której robiono eksperymenty, jest idealny. Dzięki temu nie tylko pokazano, że na takich działaniach cierpią wszyscy, ale jeszcze poruszono temat rasizmu, wciąż obecnego w tematyce serialu, w dodatku w zupełnie nowym wydaniu. Dla nas eksperymentowanie na osobach czarnoskórych to tylko historyczna ciekawostka, w Ameryce zaś to istotna kwestia. Dobrze, że poruszana jest w mediach, nawet jeśli robią to w serialach o kosmitach. I mam nadzieję, że wraz z powrotem do historii matki Guerina, dowiemy się więcej i o tym aspekcie. Wspominając już o Kyle’u... Cieszę się, że ta postać wciąż się rozwija, a zwłaszcza, że ma coraz więcej styczności z innymi bohaterami. Nadal jednak mam wrażenie, że jest to trochę za mało. Jasne, w porównaniu z poprzednim sezonem zmieniło się wiele, w końcu Kyle ma swój wątek i rozmawia z kimś innym niż z Liz. Jednak nie widać zupełnie nawiązującej się relacji chociażby z Rosą. Miał trochę kontaktu z Alexem, Marią, Michaelem czy Isobel, ale nadal są to tylko epizody. Szkoda, chciałabym, żeby Kyle znalazł się w paczce. Liczyłam na rozwinięcie relacji z Alexem. Z Isobel idzie scenarzystom łatwiej – nie tylko „kisi” się we własnej rodzinie, ale ma chociaż styczność z Rosą, co mnie bardzo cieszy. Zresztą, Isobel to bardzo dobrze poprowadzona postać w tym sezonie. Pytanie tylko, co scenarzyści z nią zrobią, gdy już się rozwinie. Jaki będzie pomysł na Iz, gdy już odszuka siebie? Roswell, w Nowym Meksyku wciąż mnie zaskakuje. Przy pierwszym sezonie drugi to w ogóle majstersztyk, choć podkreślam – tylko w porównaniu z pierwszym sezonem. Tak to przyjemne guilty pleausre, które umila nam czas niezłymi albo kiepskimi odcinkami. Jak na razie jednak nie ma wiele rzeczy, do których można się przyczepić, choć szósty odcinek pozostanie już na zawsze w pamięci jako mały koszmarek.  
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj