J.A. Bayona w swoim nowym filmowym projekcie postanowił sięgnąć po prozę Patricka Nessa z pogranicza baśni i dramatu. Oceniamy Siedem minut po północy.
Twórca El Orfanato oraz Lo Imposible serwuje nam opowieść o sile wyobraźni. Nastoletni Conor mieszka wraz ze swoją ciężko chorą matką. W szkole dokuczają mu rówieśnicy, a babci, która w obliczu stanu zdrowia matki Conora odwiedza ich coraz częściej, szczerze nienawidzi. Nie mogąc dać sobie rady z przytłaczającymi go dookoła problemami, ucieka w wyimaginowany świat, przyzywając potwora, który mógłby mu pomóc. Ten pojawia się zawsze siedem minut po północy oferując bohaterowi trzy opowieści. Czwarta historia, która okażę całą prawdę ma wyjść od samego Conora.
Scenariusz całego filmu jest dopracowany w najdrobniejszym szczególe. Widz nie poczuję się znudzony prowadzeniem narracji bądź przytłoczony niepotrzebnymi wątkami. Wszystko fabularnie jest dograne w punkt. Wiele w tym zasługi scenarzysty Patricka Nessa, który jest także autorem pierwowzoru literackiego. Bayona zgrabnie bawi się z widzem symboliką, alegorią, niedopowiedzeniami, maskami. Świat snów i wyobraźnia głównego bohatera ma wielkie znaczenie dla fabuły, definiuje i tak naprawdę wyjaśnia rzeczywistość zastaną. Dla reżysera ważne są najmniejsze gesty, przedmioty, które określają historię. Mogą to być zwykły uścisk ręki, taśma z filmem, ruch ołówka czy wskazówka zegara. Wszystko nadaje sens sytuacji przedstawionej w filmie.
Młody Lewis MacDougall grający główną rolę świetnie sprawdza się w charakterze zagubionego chłopca. Aktor doskonale wygrywa stany emocjonalne, którym poddany jest jego bohater, od radości i euforii po smutek, dezorientacje i histerie. Bardzo dobrze sprawdza się także w kontrze do Liama Neesona, wcielającego się w potwora. Obydwie postacie wzajemnie się uzupełniają, potwór staję się w pewnym momencie swoistym mentorem dla chłopca i taka też jest ich relacja. Potwór nie straszy lecz naucza wyciągania wniosków, doszukiwania się prawdy. Neeson mimo, że nie jest widoczny na ekranie w swojej ludzkiej postaci to zdecydowanie widać jego kunszt aktorski, objawiający się w samym graniu tonem głosu. Spodobała mi się także rola Sigourney Weaver. Babcia głównego bohatera, w którą wciela się aktorka stanowi wewnętrzną sprzeczność. Z jednej strony jest wyważoną, pedantyczną, nie wykazującą empatii kobietą, z drugiej zaś kochającą i cierpiącą osobą, dla której najważniejsze są relacje rodzinne. Weaver jest świetnym wyborem do pokazania tej zależności. Trochę ubolewam nad niewykorzystanym potencjałem takiej aktorki jak Felicity Jones. Jej postać już na papierze jest bardzo dramatyczna jak i sytuacja, w której się znajduję co powoduję, że nie potrzeba więcej środków do jej zarysowania. Jednak z taką osoba na pokładzie jak Jones można było to jeszcze pogłębić.
Od strony wizualnej film jest wykonany znakomicie. Twórcy efektów specjalnych stanęli na wysokości zadania, jeżeli chodzi o wykreowanie potwora i innych technicznych perełek. Jednak mimo wszystko efekty specjalne są tutaj zgrabnym, ale dodatkiem. Prawdziwa magia kryję się w zdjęciach, za które odpowiedzialny był Oscar Faura. Bardzo ważne w całym filmie są zbliżenia, które pokazują głębie emocji, pozwalają wczuć się w motywacje bohaterów. W zbliżeniach tych kryję się także duża doza symbolizmu, o którym wspomniałem wcześniej. Dlatego ważne dla samego prowadzenia narracji są ujęcia rysowania ołówkiem na kartce, zmiany godziny na elektronicznym zegarku, czy w końcu oczu bohaterów, bo jak mówi w filmie jedna z postaci w oczach kryje się cała prawda.
A Monster Calls to tak naprawdę film o przemijaniu i o tym jak sobie z nim radzimy. W pewnym stopniu pokazuję, że to my musimy stawić czoła problemowi, nie wypierać jego istnienie. Możemy ratować się ucieczką, jednak tylko pozorną, prawdziwą siłą człowieka jest umiejętność pogodzenia się z rzeczywistością. To bardzo sprawnie przekazuje nam J.A. Bayona za pomocą baśniowego klimatu.