Scott (Ben Schwartz) ma trzydzieści cztery lata i naprawdę się stara - przynajmniej sprawia takie wrażenie. Nie można mu odmówić pewnej konsekwencji: uparł się, że spełni swoje marzenie, a jest nim praca komika. Odmówił ojcu przejęcia rodzinnego interesu, porzucił wspaniałą dziewczynę i wyjechał z rodzinnego miasta do Los Angeles po chwałę i sławę, artystyczny sukces. Zamiłowanie do stand-upu nie wystarczyło - większość występów Scotta odbywała się w małych knajpach zupełnie nieodpłatnie; nieliczni goście skupieni byli zdecydowanie bardziej na konsumpcji frykasów niż na opowiadanych bez przekonania dowcipach komika. Po latach porażek, spłukany Scott zmuszony jest upchać swą godność jeszcze głębiej na dnie kieszeni i wrócić do rodziców na Long Island. Tam wzdycha do byłej dziewczyny, która - w przeciwieństwie do niego - bynajmniej nie wiedzie samotnego życia singielki. Próbuje też odnowić znajomości (niestety, starzy kumple pozakładali rodziny i pracują) i pisać kolejne występy, przy okazji jak ognia unikając innych zarobkowych zajęć. Tak się składa, że pewnego dnia w barze przypadkowo poznaje ekscentrycznego sześćdziesięciopięciolatka, dermatologa-alkoholika Marty'ego (Billy Crystal) - otwartego, błyskotliwego i autentycznie, niewymuszenie zabawnego. Los splata ich ścieżki kilkakrotnie, a między mężczyznami rodzi się specyficzna więź. Koniec żartów to niezależny komediodramat, w którym przewidywalność momentami ustępuje miejsca ciekawym tropom. Scenariusz pełen jest klisz z filmów, których głównym rdzeniem jest tzw. bromans, ale sceny skupione na interakcji dwóch bohaterów są zdecydowanie jego najmocniejszą stroną - pełne naturalnego humoru i smutku, bardzo ludzkie, iskrzące ciekawym rodzajem wrażliwości. Film potyka się, gdy próbuje wycisnąć z opowieści więcej emocji, co niejednokrotnie skutkuje przesadnym sentymentalizmem. Poza tryskającym zaraźliwym poczuciem humoru Crystalem, naprawdę udany okazuje się też występ Schwartza - gdy staje za mikrofonem w drugiej połowie filmu jest swobodny i niewymuszenie zabawny, potrafi też świetnie sprzedać nawet najbardziej bezwstydnie sentymentalną mowę. Świetnie wypadają też postacie drugoplanowe - żywotne i pełnokrwiste. Słowem kluczem w Stanging up, falling down jest "chemia" - to ona sprawia, że nie chcemy uronić ani słowa z prowadzonych przez Marty'ego i Scotta dyskusji, że momentami tło fabularne przestaje mieć znaczenie. Nawet najbardziej nieoryginalne scenariuszowe zagrywki łatwo przełknąć, gdy w ich centrum znajduje się tych dwóch tętniących życiem gości, niczym z karabinu strzelających cierpkim żartem, wspólnie walczących z przeciwnościami, pomagających sobie wzajemnie przedrzeć się przez kolejny kryzys. To opowieść o uzdrawiającej więzi i drugich szansach - bardzo satysfakcjonująca.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj