Pierwszy odcinek 3. sezonu Star Trek: Discovery był obiecujący, bo pokazywał wiele potrzebnej świeżości. Drugi odcinek to jednak masa problemów i powrotów do tego, co w tym serialu irytowało i obniżało jego jakość. Można by pomyśleć, że pokazanie zderzenia Discovery z nową przyszłością to przecież nieograniczony potencjał na coś ekscytującego. Twórcy jednak marnują szansę za szansą, dając rozrywkę nudną i pozbawioną ikry. Cel fabularny jest dość prosty: bohaterowie rozbijają się Discovery na nieznanej planecie i muszą znaleźć pomoc, by naprawić statek. W tym momencie jest solidnie, z momentami prawdziwie interesującymi. Scenarzyści bowiem wykorzystują ten motyw, by nawiązać do westernu, czyli pokazują, że świat pogranicza na zapomnianej przez galaktykę planecie może wyglądać jak Dziki Zachód. Miejsce akcji nieprzypadkowo przypomina stereotypowy bar, a złoczyńca nawet ma ostrogi na butach niczym wytrawny kowboj. Nie wiem, czy w istocie inspiracją było nawiązywanie do gatunku, czy po prostu Alexowi Kurtzmanowi i spółce zamarzyło się pobawienie konwencją w stylu The Mandalorian. Pomysł wypada sprawnie, a osoby znające gatunek dostrzegą wszelkie niuanse wpływające na jakość wątku. Kłopot jest tak naprawdę w momencie, gdy postacie zaczynają mówić. Gdy Saru staje się fanatykiem Gwiezdnej Floty i jest zaślepiony przez jej ideały, sam też staje się postacią nie do zniesienia. Nikomu tutaj nie zależy na przemyśleniu tego motywu, który przecież ma potencjał, bo jesteśmy stawiani przed dylematem moralnym: ideały Gwiezdnej Floty kontra brutalna przyszłość, w której Federacji już nie ma. Tylko że taki wątek potrzebuje wnikliwej analizy i głębszego spojrzenia, a nie powierzchownego skakania ze skrajności w skrajność, a to właśnie dostajemy. Po jednej stronie Saru, po drugiej Georgiu, która przynajmniej podejmuje decyzje zgodnie z tym, jak zawsze była ukazywana, a przez subtelny detal w postaci niepokoju o Michael nabiera to większego wymiaru. 
fot. materiały prasowe
+7 więcej
Gorzej jest na statku, na którym przeprowadzane są naprawy i to jest jeden z kluczowych wątków zapełniających czas tego odcinka. Wydaje się, że scenarzystom przyświecał cel pokazania Stametsa z innej perspektywy. Jako kogoś, kto musi zaakceptować swoje słabości i pozwolić innym działać. To wygląda dobrze na papierze, w praktyce jest nudno, a jego towarzyszka, której pewnie imienia nikt nie pamięta, rzuca co chwilę uwagami - mają być ironiczne, być może zabawne, a stają się irytujące i pozbawione sensu. W tym wszystkim jest potencjał na coś więcej, a twórcy oferują naukowy bełkot, słabe dylematy postaci i koniec końców historię, która do niczego nie prowadzi. To wszystko przecież można byłoby ocenić wyżej gdyby nie jeden kluczowy fakt, który może wywołać uczucie zażenowania i szaleńczego śmiechu. Star Trek: Discovery miał ten problem przez dwa sezony i pierwszy odcinek 3. serii sugerował zmianę, ale nic bardziej mylnego. Gdyby bohaterowie naprawili swój statek i wydostali się z lodowego pasożyta, wszystko byłoby poprawnie. Oczywiście tak nie było i musiała ich uratować "Pani Perfekcyjna" Burnham, czyli innymi słowy ten wątek tak naprawdę zaprzepaszcza wszystko, co dobrego ten odcinek zrobił i zwiastuje powrót do tego, że Michael dalej będzie zbawczynią wszystkich i wszystkiego. Mamy załogę statku Gwiezdnej Floty, która najwyraźniej jest jak dziecko we mgle i bez Burnham nic nie może. Star Trek: Discovery rozczarowuje, bo daje odcinek poniżej przeciętnej, w którym finałowa scena pogrzebała wszystkie atuty i jedynie przypomniała o największym problemie tego serialu. Oby to był tylko wypadek przy pracy, a kolejne odcinki wprowadzą tę świeżość z premiery sezonu.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj