Najbardziej nijaki z wszystkich sezonów Supergirl już za nami. Obecna odsłona serii zakończyła się odcinkiem o kuriozalnym tytule, Immortal Kombat, który teoretycznie miał nawiązywać do słynnej franczyzy pełnej pierwszorzędnych łupanek i odrywania głów. W gruncie rzeczy najlepiej potwierdza on, że jeśli twórcy produkcji faktycznie coś oderwali, to siebie od rzeczywistości. Z nieznanych szerzej powodów w finale sezonu postawiono na wszechobecne jatki, które na ekranie prezentowały się tak źle, jak to tylko możliwe. W dodatku pandemia koronawirusa wpłynęła na liczbę odcinków; to dlatego w trakcie seansu będziecie mieć wrażenie, że scenarzyści do spółki z montażystami gorączkowo poszukują jakichkolwiek fabularnych konkluzji, lecz te w żadnym stopniu nie chcą nadejść. Kwintesencją bylejakości staje się sekwencja, w której Dziewczyna ze Stali uwalnia całe tłumy spod władzy projektu Obsidian – heroina plecie androny o tym, że warto być dobrym, serdecznym, przyzwoitym, jak zwał tak zwał, a swój cel realizuje przy pomocy wirtualnej multiplikacji siebie samej. Wygląda to niedorzecznie, przy czym dokładnie taki był cały 5. sezon, rozpostarty gdzieś pomiędzy bezdenną przeciętnością a w ogromnej większości nieudanymi próbami zaskoczenia widza. Na powrót serialu przyjdzie nam poczekać znacznie dłużej, niż zakładaliśmy. Sęk w tym, że to chyba najlepsza wiadomość, jaką mam dla Was po ostatnim odcinku...
fot. The CW
Pamiętacie czołówkę programu Benny'ego Hilla? Żwawy, skoczny utwór, coraz więcej postaci pragnie złapać głównego bohatera, wszyscy zaczynają się przewracać i koziołkować, strojąc przy tym dziwaczne miny. Tylko to jedno zdanie wystarczyłoby za podsumowanie całego Immortal Kombat. Walka z Gamemnae, Ramą Khanem i innymi członkami organizacji Lewiatan w wykonaniu protagonistów serialu to przecież groteskowa próba podążania za dobrą tradycją konwencji superbohaterskiej. Co rusz przypomina nam się, że bohaterowie pojedynkują się z bogami, by chwilę później umiejscawiać kolejne starcia w jakimś zapyziałym parku czy innym garażu, który wygląda jak ucieleśnienie marzeń miłośników praktyk sadomasochistycznych. Nieodłącznym elementem tych starć są pokazane w zwolnionym tempie sceny "przelotu" uderzonych przez przeciwników postaci; sami wiecie, lądowanie na ścianie tudzież beczce. Wszyscy więc wesoło biegają dookoła, naparzanka tu, naparzanka tam, a na końcu i tak wygrywa Lex Luthor. Odpowiedzialnym za serial ostatecznie nijak nie wyszło zaakcentowanie zagrożeń związanych z rozwojem technologii, skoro bronią tych "dobrych" stały się nowinki z kostiumem Kary na czele. Wątek Obsidiana natomiast już kilka tygodni temu był niemiłosiernie nużący; jego kuriozalne rozwiązanie dopełniło dzieła fabularnego zniszczenia.  Jest coś niepokojącego w fakcie, że nawet w finale sezonu twórcy pozwolili bohaterom na wypluwanie z siebie idiotycznych frazesów o życiowych powinnościach (na marginesie, w jednej ze scen Brainy dosłownie opluł klawiaturę...) czy zachowania wyjęte żywcem z zabaw przedszkolaków. Amerykańskich fanów produkcji najbardziej emocjonuje więc nie to, jak zakończyła się 5. odsłona serii, ale to, że Alex założyła na siebie nowy kostium. Siema, siema, świat się zmienia. Albo kończy. Pisk Kary, która widzi strój siostry, to doskonała metafora fabularnego upadku Supergirl, jakby okręt tonął, ale żenada miała przetrwać. Nie inaczej jest w sekwencji, w której wciągający odkurzaczem cały Lewiatan Brainy przepada w emocjonalnych spazmach, a na jego twarzy rysuje się Krzyk Muncha i wyraz problemów gastrycznych jednocześnie. Konia z rzędem także temu, kto przekonująco odpowie na pytanie, po co w Immortal Kombat raz jeszcze sięgnięto po wątek Williama, ekranowej zapchajdziury, który nie umie w amory, a w grę aktorską to już na pewno. Fabuła zdaje się raz po raz potykać o własne nogi, co jest najprawdopodobniej skutkiem olbrzymich błędów popełnionych wcześniej. 
fot. The CW
Co tu dużo mówić, scenarzyści do samego końca nie byli pewni, co tak naprawdę ma być największym zagrożeniem, z którym chcieli się na ekranie na swój sposób rozliczyć. Lewiatan, Obsidian, Lex Luthor, jego mama, technologia, zerwane przyjaźnie, stracone szanse? Wygląda na to, że brak decyzji na tym polu spowodował wrzucenie powyższych aspektów do jednego gara narracyjnej degrengolady; zabulgotało, a widzom odbiło się czkawką. Lena i Eve Tessmacher są już cacy, Brainy poświęca się bardziej niż Jezus, J'onn J'onzz smali cholewki do Miss Martian, Alex chyba znalazła prawdziwą miłość. Chciałoby się w tym miejscu zapytać: no i co z tego? Gros wątków poprowadzono tak, że sposób ich rozwiązania znaliśmy dużo wcześniej. W tym schemacie najbardziej przepadła postać Lexa, który w pierwotnym zamierzeniu miał być zapewne asem w rękawie scenarzystów. Nie był; jego woltę w działaniach mogliśmy obstawiać w ciemno. Co ciekawe, w Immortal Kombat w jednej ze scen usłyszymy nawet nawiązanie do finałowych wydarzeń z poprzedniego sezonu. To asekuracja – rok później widzowie mogą poczuć się przecież tak, jakby zaserwowano im znów tę samą fabularną śpiewkę.  Z powodu pandemii koronawirusa i ciąży Melissy Benoist na kolejne odcinki Supergirl przyjdzie nam poczekać ok. 13 miesięcy. Pomimo fatalnego zakończenia 5. sezonu, siłą rzeczy położono podwaliny pod otwarcie następnego – rozgrywka z Lexem i Lillian Luthorami może wypaść nadspodziewanie dobrze, jednak w tym momencie kluczowe wydaje się pytanie o to, co dalej? Ekranowa Dziewczyna ze Stali w minionej odsłonie serii udowodniła, że zwyczajnie brakuje paliwa fabularnego dla jej przygód. Wymyślane na poczekaniu wątki koniec końców przepadają w starych, kuriozalnych schematach, a szanse na zupełną zmianę narracyjnej trajektorii wydają się nikłe. Długa, przymusowa przerwa jest więc najlepszym, co w chwili obecnej mogło Supergirl i nas wszystkich spotkać. Odetchniemy, by później raz jeszcze popływać w fabularnym brodziku Kary Danvers i spółki. Płytko tu, lecz wciąż można się utopić... 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj