Drugi już z rzędu odcinek Supergirl został poświęcony rozwijaniu drugoplanowych postaci, co zdecydowanie działa na korzyść serialu. Szkoda jednak, że główny wątek nie był równie ciekawy, a jego zwieńczenie choćby odrobinę oryginalne.
W
Crossfire tytułowa
Supergirl znów oddaje pałeczkę pierwszeństwa. Jako Kara przyjmuje rolę mentora dla wchodzącego w szeregi ludzi Mon-Ela, ale to na nim głównie skupia się ten wątek. Jego obecność i zachowanie w CatCo to pasmo humorystycznych gagów (przedstawianie się z numerem ubezpieczenia, odpowiedź na pytanie o zabezpieczenia podczas stosunku, odbieranie telefonu), które autentycznie potrafią rozbawić. Ochrzczony swojsko brzmiącym imieniem Mike, bohater ewidentnie nie pasuje do środowiska – dobrze więc, że serial szybko sprowadza konkluzję o tym, że nie można naginać kogoś do własnego widzimisię i trzeba zostawić mu miejsce na własne decyzje.
Podobnie sprawa ma się w wątku Alex, która jest zresztą autorką powyższego morału. Jej zakusy względem Maggie przybrały w końcu dużo bardziej oczywistą i już niedwuznaczną formę. Zmaganie się Danvers z własną seksualnością to ważny filar odcinka – jej rozterki pasują do osobowości postaci, wypadają na ekranie przekonująco, a nieśmiała deklaracja złożona przy akompaniamencie
Way Down We Go Kaleo jest udaną werbalizacją wewnętrznie jątrzących wątpliwości. Scenarzyści serialu prowadzą ten wątek w typowym dla The CW stylu – uczuciowo, atrakcyjnie (komu nie spodoba się para Maggie i Alex?) i uroczo. Problem, jaki zasygnalizowany zostać tu może z tyłu głowy, to obawa, aby homoseksualizm nie był jedynym osobistym akcentem postaci, i aby nie rzutował on teraz na wcześniej skonstruowany charakter.
Alex to bowiem przede wszystkim perfekcjonistka, kompetentna agentka i samodzielna, silna kobieta. I choć nie jest jeszcze gotowa na bezpośrednie „I’m gay”, to już jej otoczenie i świat raczej tak. Z jednej strony trzeba więc odpowiednio proklamować ów moment i zwrócić na niego uwagę widzów, z drugiej pokazać, że można płynnie przejść nad nim do porządku dziennego. Niech będzie on potrzebnym i sensownym pogłębieniem rysu psychologicznego bohaterki, a nie chwytem marketingowym reklamującym odcinek. Wielobarwności potrzebują bowiem wszystkie postacie… no może poza Karą, o której dowiedzieliśmy się tym razem, że uwielbia komedie romantyczne i nieistniejący już zespół ’N Sync. Wespół z nieustannym torpedowaniem uśmiechami Melissy Benoist tworzona jest tu hiperbola dziewczęcości, która zaskakująco sprawnie działa jako centrum opowieści.
Drugim filarem odcinka i kolejnym rozbudowywanym bohaterem był Jimmy Olsen i jego trudne przygotowania do roli superbohatera – jak łatwo się domyślić, nie wystarczy kaptur i kij baseballowy, aby zostać drugim Lukiem Cage'em. Pomysł, aby z sidekicka wyrósł on na samodzielnego bojownika, prezentuje się klasycznie. Jego motywacje są klarowne i zrozumiałe, a ciekawie na tym tle prezentują się słowa Wina o znalezieniu swojego miejsca i o odpowiednim wykorzystaniu własnych fizycznych i intelektualnych możliwości, co także jest formą heroizmu. Utrata aparatu ojca i rosnące poczucie bezsilności, to jednak punkt krytyczny dla Olsena, zobaczymy jak dalej potoczy się jego przemiana i czy uda się przemycić tu świeże pomysły (choćby w kontekście komiksowych seriali, w których wątek ten był już na różne sposoby wertowany).
Zupełnie oklepany jest tymczasem motyw głównego czarnego charakteru, a rewelacja z końca odcinka wzbudza raczej konsternację. Przestępcy działający z ramienia Cadmus i promujący zagrożenie związane z bronią kosmitów to intrygujący punkt wyjściowy dla społeczno-politycznej paraboli i ciekawy element szerzej zakrojonego planu. Szkoda, że wydźwięk ten szybko zostaje zagłuszony. Akcje odcinka wypadają co prawda nieźle – napad na bank wyglądał dobrze w naturalnym oświetleniu, bankiet był zaś mocno przerysowany, ale nie ma sensu wchodzić ani w rozważania na temat naukowości ani tego, że Lena nie jest w stanie rozszyfrować strategii pociesznie nazwanej tu
Doubtfire.
To zakończenie epizodu i wycedzone przez nią „mamo” jest bowiem okropną kliszą psującą odbiór – schematyczną zarówno jak na standardy
Supergirl, jak i szczególnie stacji The CW. Rozwiązanie to zupełnie nie zaskakuje, a jest też tym bardziej bolesne, że aktorka wybrana do roli złowieszczej matrony nie budzi specjalnych emocji, brakuje jej charyzmy i ekranowego autorytetu. Oby krył się tutaj jeszcze jeden twist fabularny, bo jeśli serial potrzebował koniecznie złego Luthora, to lepiej byłoby wprowadzić Lexa, przy okazji nadając mu charakter i osobowość z komiksów. Pozwoliłoby to też po części zapomnieć o niedawnym kinowym eksperymencie. Póki co jednak ekranowa rodzina Luthorów wypada wyjątkowo słabo i cierpią na tym przede wszystkim widzowie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h