Nie byłem fanem Thora, gdy Kenneth Branagh w 2011 roku po raz pierwszy pokazał nam jego przygody na dużym ekranie. Nie przypadła mi do gustu także jego późniejsza wersja, którą stworzył Alan Taylor w Thor: Mroczny świat. Oba filmy były nudne, a sam główny bohater został pozbawiony komiksowego charakteru i stał się irytujący. Sytuacja się zmieniła, gdy pod swoje skrzydła w 2017 roku wziął go Taika Waititi, który nie dość, że znakomicie go rozumiał, to jeszcze dostrzegł potencjał komediowy u Chrisa Hemswortha. Dzięki tej zmianie przekonałem się do blond herosa, a nawet go pokochałem. Od czasu Thor: Ragnarok bóg piorunów stał się jedną z moich ulubionych postaci z MCU. I teraz Taika daje nam kolejną odsłonę przygód Odinsona. Tym razem w opowieści, którą napisał wraz z Jennifer Kaytin Robinson, czerpie garściami z runów napisanych przez Jasona Aarona, ale lepi z tego coś innego. Coś własnego! Taika nie bawi się w zwykłą ekranizację. Chce, by widzowie, którzy dobrze znają graficzne przygody wojowników z Asgardu, także byli zaskoczeni tym, co zobaczą. Gdy ostatni raz widzieliśmy Thora, to leczył on psychiczne rany po potyczce z Thanosem. Trochę przytył. Zaczął w siebie wątpić. Thor: Miłość i Grom zaczyna się od tego, że nasz heros postanawia wziąć się za siebie. Zrzucić zbędne kilogramy i znów stać się bożyszczem, na widok którego kobiety mdleją, a mężczyźni marzą, by być jak on. Wraz ze Strażnikami Galaktyki odwiedza różne planety i stara się pomagać tym, którzy tego potrzebują. Jednak w jego sercu wciąż czegoś brakuje. Thor stracił cząstkę siebie jakieś 8 lat temu i do dziś nie jest w stanie tej pustki wypełnić. To go męczy. Stara się o tym nie myśleć, ładując się z jednej przygody w drugą. Gdy więc na radarze pojawia się przeciwnik – Gorr (Christian Bale), który zaczyna likwidować bogów jednego po drugim, superbohater postanawia go powstrzymać. Zwłaszcza że jego następnym przystankiem ma być Nowy Asgard. Jak już napisałem, Thor: Miłość i Grom nie jest wierną ekranizacją komiksów autorstwa Jasona Aarona. Gorr – główny czarny charakter – nie znajduje się w centrum tej opowieści. Taika Waititi w charakterystyczny dla siebie sposób, czyli z przymrużeniem oka, stara się pokazać Thora w zupełnie innym, bardziej romantycznym świetle. Jest to bowiem opowieść o trudnych związkach, o zazdrości, o tym, że stara miłość nie rdzewieje, że nie da się jej wyłączyć ani chwilowo zastąpić. Każdy z nas szuka bliskości. Chce kochać i czuć się kochanym. I to tyczy się tak naprawdę każdej postaci w tym filmie – nawet bogów, którzy są likwidowani przez Gorra. Im też zależy przede wszystkim na miłości wiernych, którzy mają oddawać im cześć. Niestety, z biegiem tysiącleci zaczęli wierzyć, że takie traktowanie po prostu im się należy. I tu tkwi źródło konfliktu, który jest kołem napędowym całej opowieści. Waititi bardzo sprytnie sobie to wymyślił. Przeplata bardzo poważny temat z poczuciem humoru, przez co cała produkcja ma bardzo lekki charakter, ale nie groteskowy. Widz często wybucha śmiechem, ale po zakończeniu filmu coś w nim zostaje – pewna prawda życiowa. Nowy Thor nie jest bowiem pustym kinem akcji. Ma w sobie ukrytą głębię. Wpływa na widza w podobny sposób co Jojo Rabbit. Obsadzenie w roli Rzeźnika Bogów Christiana Bale'a było moim zdaniem mistrzowskim posunięciem. Być może Gorr nie wygląda wizualnie tak samo jak w komiksie, ale to mi kompletnie nie przeszkadza. Bale jest fenomenalny w tej roli. Dodaje temu złoczyńcy pewnej głębi, przez co widz nie jest w stanie go znienawidzić. Rozumiemy, skąd bierze się ta złość, mrok i chęć zabicia wszystkich bogów. Wielu z nas pewnie postępowałoby podobnie na jego miejscu. To ostatnio norma w filmach Marvela, że czarne charaktery to nie zwykli psychopaci, a osoby na swój sposób szukające sprawiedliwości. 
fot. Marvel
+38 więcej
Świetnym posunięciem było wprowadzenie Potężnej Thor. Natalie Portman zasłużyła na to, by grana przez nią Jane Foster w końcu stała się ciekawą postacią, a nie tłem dla scenarzystów, na którym mogliby jeszcze bardziej wybić Thora. Waititi dał aktorce możliwość pokazania talentu i wzniesienia jej bohaterki na wyższy poziom. Do tego dialogi pomiędzy Jane a Thorem nie są już takie sztuczne. Widać, że twórcy przyłożyli się do ich napisania, a i sami aktorzy dodali do tekstu trochę swojej charyzmy. Efekt jest wręcz piorunujący! Dopiero teraz widać, jak ten potencjał był marnowany w poprzednich częściach. O tym, że Chris Hemsworth i Tessa Thompson utrzymują wysoki poziom z produkcji Thor Ragnarok, nawet nie będę wspominał. Chciałbym za to więcej napisać o kreacji Russella Crowe'a jako Zeusa. Australijski aktor z pełną świadomością przyjął tę rolę i wszedł w konwencję wymyśloną przez Waititiego. Crowe świetnie się bawi, grając boga piorunów z brzuszkiem i wybujałym ego. Do tego jego akcent jest przezabawny. Postać pojawia się na krótko, ale zapada w pamięć widza. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowa przygoda. Na oddzielny akapit zasługuje też świetna ścieżka dźwiękowa. Można odnieść wrażanie, że Taika Waititi postanowił podnieść rękawicę rzuconą niegdyś przez Jamesa Gunna i przyjął wyzwanie na stworzenie najbardziej odjazdowej ścieżki dźwiękowej do filmu MCU. U niego króluje Guns N’Roses. Ich kawałki zostały idealnie dopasowane do tego, co dzieje się na ekranie. Dostaliśmy wręcz idealne teledyski.    Thor: Miłość i Grom to moim zdaniem najlepsza część serii i świetny prognostyk na dalszy rozwój tego bohatera. Do tego jest to najlepszy film 4. fazy MCU. Udowadnia, że można napisać fajną historię bez korzystania z fanserwisu, który mocno obecny był w produkcjach Spider-Man: Bez drogi do domu czy Doktor Strange w multiwersum obłędu. Gdzieś tam w siedzibie Disneya powinien powstać zapis w kontrakcie, że solowe filmy o Thorze może kręcić tylko Taika Waititi. Fani z pewnością by nie protestowali. Oczywiście, znajdą się osoby, które będą twierdziły, że potencjał Gorra został tutaj zmarnowany i że należało nakręcić opowieść mocniej angażującą i eksploatującą ten czarny charakter. Jednak moim zdaniem Taika wyciągnął z niego, ile się dało. W konwencji, jaką sobie wymyślił, mroczniejsza historia by się po prostu nie sprawdziła.   P.S. Dostajemy dwie sceny po napisach. Tym razem twórcy zrezygnowali ze scenki czysto humorystycznej. Sceny mogą, nie muszą być zapowiedzią kolejnych produkcji MCU lub kierunku, w którym będzie podążać historia Thora.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj