A – nie ukrywajmy – adaptowanie tego typu problematyki na język filmu (zwłaszcza skierowanego do nastoletniej widowni) łatwo może ją spłycić, sprowadzić do ckliwego banału, w którym faktyczne dramaty ustępują miejsca błahym rozterkom. W wypadku Trzech kroków od siebie twórcom udało się, przynajmniej częściowo, zastosować złoty środek fabularny. Stella Grant to chora na mukowiscydozę (choroba genetyczna, wywołująca zmiany w układach oddechowym i pokarmowym; organizm chorego produkuje nadmiernie lepki śluz, który powoduje zaburzenia we wszystkich narządach posiadających gruczoły śluzowe) dziewczyna spędzająca życie w szpitalu, uzależniona od aparatury, lekarstw, masek ochronnych, a przede wszystkim – lekarzy. Zasady, zwyczaje, ostrożność – przy jej wrażliwości każda pora dnia musi być odpowiednio zaplanowana, przemyślana. Jak można się spodziewać – Will (znany z Riverdale Cole Sprouse) jest tego absolutnym przeciwieństwem. O leczenie przesadnie nie dba, nie jest za pan brat z ostrożnością, styl „i tak umrzemy – pogódźmy się z tym”. Kontrolująca wszystko Stella próbuje, rzecz jasna, wpłynąć na jego podejście do życia. Nie jest to zbyt trudne – już po chwili romans kwitnie, problem w tym, że bohaterowie – ze względu na możliwość pogorszenia sytuacji zdrowotnej – muszą trzymać się na dystans... 180 cm. Ciężko, rzecz jasna, zachować tę odległość, gdy uczucie się rozwija, a zakochani nie mogą się nawet dotknąć. Tak, pewne schematy bezlitośnie walą widza w zęby. Młodzi bohaterowie – niezależnie od wywoływanych chorobą cierpień – prezentują się atrakcyjnie i świeżo. Grani przez dwudziestoparolatków siedemnastolatkowie, przedwcześnie gotowi, zdolni poświęcić swojemu uczuciu wszystko, mimo że cały kosmos wydaje się rzucać im kłody pod nogi, spiskować przeciw miłości - skądś to znamy. Trzy kroki od siebie to film o kolejnych pięknych spadkobiercach Romea i Julii, borykających się jednak z tragedią znacznie większą – i, na całe szczęście, film kilkakrotnie pozwala nam poczuć jej ciężar. Przede wszystkim – główna bohaterka została rozpisana jako pełnowymiarowa i pełnokrwista postać: film pozwala nam ją poznać, zrozumieć, współczuć i nie wywracać oczami, gdy na ekranie podejmuje się ona pewnych bzdurnych, wydawałoby się, zachowań. Stella jest mostem-przewodnikiem, dzięki któremu widz może nieco lepiej zrozumieć istotę choroby, a przede wszystkim okrutnych ograniczeń, przez które cierpiące na nią młode osoby prowadzą klatkową egzystencję – nie mogąc cieszyć się nawet drobnymi, podstawowymi przyjemnościami, jak spacer za rękę z bliską osobą. Niestety, te autentyczne i zmuszające do refleksji przebłyski muszą przebijać się przez nagromadzenie pospolitych, typowych tropów, usiłujących za pomocą melancholijnego soundtracku i wilgotnych oczu aktorów wycisnąć z widzów łzy. Choć widać tu dobre i szczere intencje reżysera, nie odważył się on zrezygnować z klisz, jakby w strachu przed tym, że młodzi widzowie nie pojmą złożoności tragedii bohaterów i trzeba ich jeszcze trochę poszczuć motywami w stylu dotykanie się za pomocą kija bilardowego podkreślone brzmieniem smutnej ballady. Nie można jednak nie docenić kilku subtelnych refleksji, na jakie ostatecznie odważyli się twórcy, jak i wywołującej naturalną empatię (z naciskiem na sympatię i współczucie) świetnej Haley Lu Richardson, dzięki którym Trzy kroki od siebie – mimo wad – wybijają się ponad w pełni schematyczne i bezlitośnie spłycone produkcje spod znaku młodzieńczego romansu i tragedii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj