Katedra: przeczytaj fragment powieści historycznej Bena Hopkinsa
Za dwa tygodnie ukaże się powieść historyczna zatytułowana Katedra. Przedsmak tej historii możecie poznać dzięki zamieszczonemu fragmentowi.
Za dwa tygodnie ukaże się powieść historyczna zatytułowana Katedra. Przedsmak tej historii możecie poznać dzięki zamieszczonemu fragmentowi.
Na miejscu straceń, żeby wprowadzić ludzi w odpowiedni nastrój, herold Uto, stojąc na wozie, donośnym głosem snuł opowieść.
Pewien heretyk, schwytany przez inkwizytorów, wyrzekł się złych wierzeń, gdy przyżegano mu ramię gorącym żelazem. Odpokutował, a wtedy dzięki miłości Chrystusa straszne oparzenia przestały boleć i był jak nowo narodzony, odmieniony. Wrócił do domu, do swojej żony heretyczki, która go wysłuchała, a potem przygotowała mu smaczną, ciepłą kolację i zabrała go do łóżka. Tam zaczęła mu szeptać do ucha, że teraz, gdy oszukali Kościół, mogą potajemnie powrócić na swoją grzeszną drogę. Z miłości do żony mężczyzna niechętnie się zgodził i w jednej chwili rany po oparzeniach znów się otworzyły, czerwone pręgi na ramionach się zaogniły. Zaczął krzyczeć. Płonęło mu całe ciało, jakby diabły wciskały go w rozżarzone do białości węgle. Wrzeszcząc wniebogłosy, chwycił żonę w objęcia, a jego ręce, jakby były z rozpalonego żelaza, przyżegały jej ciało, które również zaczęło płonąć. Wyła z bólu nie do zniesienia, więc pobiegli nad rzekę i rzucili się do wody w nadziei, że ich ciała zasyczą jak rozgrzane do czerwoności podkowy zanurzone w kowalskiej solance. Nie syczały jednak i nie gasły jak żelazo, woda nie przyniosła im ulgi, szamotali się, lamentowali, zawodzili. Utonęli, a ich dusze porwały diabły, zaciągnęły prosto do piekła, gdzie udręka tych dwojga trwa do dnia dzisiejszego i trwać będzie do końca świata, bez przerwy, nigdy nie ustanie, a oni nie zaznają ukojenia. Amen.
Tę historię opowiadał Uto, kiedy przybyłam na miejsce straceń. Ogień w rowie był już rozniecony, a za rowem podpalono stos. Przybyli tam winiarze z Engiskirch, którzy przywieźli stare beczki i drewno na opał. Ich pomocnicy krążyli wśród zgromadzonych i sprzedawali skórzane kubki z ubiegłorocznym winem.
Z ulic pod wieżą Bramy Reńskiej, gdzie mieszkają biedniejsi, z Brüdergass prowadzącej na plac katedralny, z pól za murami miasta nadciągali ludzie zwabieni wznoszącym się szarym dymem. W przeważającej większości przybywali ubrani na czarno chłopi. Ogień wysuszył i wypalił trawę, więc przypomniało mi się zabijanie wron na polu pszenicy po żniwach, wszystkie czarne, brązowe, spalone do kości.
Przybyli księża z miejskich kościołów i niektórzy kanonicy z katedry. Bogatsi z grzbietów koni z tyłu, zza pospólstwa, obserwowali rozwój zdarzeń. Na murach zgromadziły się dzieci. Matki przywoływały je do siebie, ale żadne nie zwracało na to uwagi.
Otworzyła się brama od strony Renu i wjechał pierwszy wóz z heretykami. Przywieziono tkaczy z wioski za rzeką. Manfred służył w wysłanym po nich oddziale, zakuwał ich w kajdany. A teraz sam został zabrany.
Rozglądałam się, chciałam kogoś zapytać, jak go znaleźć, ale wciąż byłam tylko dziewczyną z Lenzenbachu. Jak miałam rozpoznać sędziego, członka rady, zakonników, którzy są inkwizytorami? Zdecydowałam się zaczepić dominikanina, który miał życzliwy wyraz twarzy. Zbierałam się na odwagę, żeby do niego podejść, lecz wtedy Uto zerwał się ponownie i zaczął wykrzykiwać nazwiska skazanych na śmierć.
Oznajmił, że to katarzy, wielbiciele szatana czy coś w tym rodzaju. Właściwie nie wiem, ale kimkolwiek byli, to nie chrześcijanami. Przyznali się do nienawiści do Rzymu, wyszydzali komunię, odmawiali uznania władzy papieża i jego biskupów. Nigdy nie chodzili do kościoła, nie jedli mięsa i utrzymywali, że ten świat należy do diabła, nie do Boga.
Niektórzy próbowali coś powiedzieć, wykrzyczeć do tłumu, wygłosić przed nami ostatnie słowa, ale ledwo było ich słychać, bo ludzie ich zagłuszali. Najbardziej rozjuszeni rzucali w heretyków rozmaitymi przedmiotami, łajnem, skorupami glinianych naczyń, kamieniami.
Zabierali ich strażnicy, jednego po drugim, i wrzucali do rowu lub na stos.
Jakże krzyczeli, gdy wpadli w ogień! Wystarczy sobie uzmysłowić, jak szybko cofasz rękę, gdy przypadkowo zbliżysz ją do płomienia świecy, pomyśleć o pulsującym, przeszywającym bólu, gdy niezdarnie obchodząc się z ogniem, poparzysz sobie nadgarstek, a potem wyobrazić sobie taki ból na całym ciele utrzymujący się długo. Przez cały ten czas wrzeszczeli, jakby już byli w piekle.
I widok. Dało się zaobserwować, co płomienie robią z ich ciałami. Zwęglanie, palenie, pękanie, łuszczenie się skóry, sączenie się tłuszczu, płynów i krwi…
Kilku skazańcom udało się wydostać z dołu albo zeskoczyć ze stosu i uciekali jak demony z piekła pokryci płonącymi i dymiącymi czerwono-czarnymi bąblami od stóp do głowy. Takich strażnicy szturchali halabardami i wpychali z powrotem w płomienie. Ciżba reagowała śmiechem.
Przyglądałam się ludziom. Niektórzy, tak jak ja, byli bladzi, zrozpaczeni, ale reszta wesoła, roześmiana, jakby to była parada, widowisko z okazji dnia jakiegoś świętego albo zabawa na zakończenie karnawału.
Nie mogłam dłużej tego znieść, gdy strażnicy wyprowadzili dziewczynę mniej więcej w moim wieku. W długiej, białej i luźnej koszuli wyglądała jak anioł. Żeby ją upokorzyć, jeden z nich rozciął sztyletem koszulę. Dziewczyna stała przed nami naga. Mężczyźni na jej widok ucichli. Prawdopodobnie wszyscy chcieliby ją mieć. Woleliby wziąć ją do łóżka, niż patrzeć, jak płonie.
Starsze kobiety krzyczały, obrzucały ją obelgami. Strażnicy przypomnieli sobie, co mają robić, i zaczęli ją popychać w stronę ognia.
W tłumie rozległ się rozdzierający krzyk. Rozpoznałam Dombaumeistra Achima, mistrza mojego brata, o ładnych brązowych oczach i miękkim, przyjemnym głosie. Ale teraz coś z nim było nie tak. Na ustach miał pianę jak wściekły pies, twarz wykrzywioną, krzyczał i krzyczał: „Otylio! Otylio!”. Wydawało się, że odpycha innych w tłumie, próbując samemu wbiec na stos, ale mężczyźni stojący z przodu rzucili się na niego i go zatrzymali. „To wariat!” i „Panicz potrzebuje pomocy!” – wołali.
Z mistrza Achima przeniosłam wzrok na ogień i zrozumiałam, co go doprowadziło do obłędu.
Przysięgam, widziałam, jak dziewczyna płonie jak świeczka. W ciszy. Twarz miała zwróconą ku niebu, oczy już wypalone, niewidzące. Nie krzyknęła ani razu. Płomień wokół niej przybrał różowofioletową barwę zachodzącego letniego słońca i kształt płomienia upodobnił się do irysa. Wysokiego, smukłego kwiatu, który ją bezszelestnie oplatał.
Źródło: Rebis
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat