

„W imię Jezusa Chrystusa zostałem wybrany. Podobnie jak dawnym patriarchom dane mi było mieć wiele żon. Pobraliśmy się w pełnym słońcu…”
Manfred niezbyt dobrze radzi sobie z łaciną, ale uważa, że właśnie to wykrzykuje opat, gdy razem z Bertlem truchtem wjeżdżają na główny dziedziniec. Wrzaski, zawodzenie, szlochy. Mniszki są zakuwane w kajdany przez pozostałych najeźdźców z Hagenburga. Na pierwszy ogień poszli mnisi i już są w łańcuchach.
Kowal Luckhard, wsparty o wóz, posila się pajdą chleba i kawałkiem kiełbasy. Wyraźnie jest w złym humorze. Wozem załadowanym łańcuchami i kajdanami przybył aż z Hagenburga za zastępem szturmowym. Wedle zapisów w statutach co roku przez siedem dni musi nieodpłatnie świadczyć pracę na rzecz biskupa, a ten parszywiec skarbnik zażądał wypełnienia tego zobowiązania: przygotuj pięćdziesiąt kajdan i łańcuchów, potem dostarcz je do Mohrmünsteru. Luckhard od trzech dni nie śpi, wydaje się gotowy przekuć skarbnika na blachę i przerobić na monety.
Podniosły się poranne mgły, nad kaplicą wychyla się blade słońce. Sługa wylewa na dziedziniec wiadro wody, spłukuje krew, próbuje ją usunąć z kamieni. Nieboszczyka już zabrano.
– To biskup Hagenburga jest heretykiem, nie ja! Jakim prawem napada na moje niezależne ziemie? – krzyczy opat.
Nikt nie zwraca na niego większej uwagi.
Friedrich rozkazuje dwóm młodym kupcom zsiąść z koni i pomóc przy zakuwaniu mniszek. Manfred potrafi sobie wyobrazić bardziej brutalne sposoby obchodzenia się z kobietami, ochoczo zeskakuje z grzbietu wałacha. Łapie urodziwą nowicjuszkę, ona się szarpie, on przyciąga ją do siebie, całuje. Ona się przed nim broni, ale słabnie. Żelazo zamyka się wokół jej nadgarstka, a z oczu płyną łzy.
Do klasztoru przybywają urzędnicy skarbnika ze zwojami pergaminu przy jukach.
– Bierzcie się do inwentaryzacji dóbr osobistych, natychmiast! – poleca skarbnik. – Zacznijcie od celi opata.
Bladzi, patykowaci młodzi kanceliści kiwają głowami, posłusznie zsiadają z koni. Skarbnik szubrawiec nie zamierza wypuścić z rąk ani jednego zaśniedziałego pensa. Wszystkie składniki majątku chce mieć spisane na pergaminie, żeby potem móc się ślinić nad wykazem ruchomości.
To miejsce będzie warte fortunę.
Jeden z mnichów krzyczy do skarbnika po łacinie, przeplatając ją lotaryńską gwarą. Ogólny sens tego, co próbuje przekazać, jest następujący: tak, zawsze wiedziałem, że opat to heretyk, występowałem przeciwko niemu, pisałem listy do biskupa i do papieża. To nie moja wina, że zostały przechwycone przez szpiegów opata, nie posyłajcie mnie na stos. Błagam.
Skarbnik wzdycha.
– Jego Ekscelencja wyznaczył kilku braci dominikanów do rozpatrzenia waszej sprawy – mówi spokojnie. – Zostaniecie zabrani do zamku w Rosenweiler na rozprawę. A teraz zamilcz, proszę.
Krew zamordowanego najemnika zgęstniała, poczerniała. Sługa szoruje kamienie z całej siły. Wokół nich zbiera się różowawa pianka. Na wspomnienie wstrząsającej sceny Manfredowi przewracają się wnętrzności. Chwyta za rękę kolejną mniszkę, ta jest starsza, roztrzęsiona, ma nieobecny wzrok, obłęd w oczach. Nie rozumie, co się dzieje. Manfred zatrzaskuje żelazne okowy na jej nadgarstku.
Von Fegersheim zzieleniał. Klęka przed skarbnikiem i szeptem, żeby inni nie słyszeli, o coś błaga. Von Zabern kiwa głową ze znużeniem, dotyka dłońmi czoła młodzika – udziela rozgrzeszenia. No tak, panicz boi się o swoją nieśmiertelną duszę! Dopiero co zabił człowieka, niemal z zimną krwią, i tak mocno to nim wstrząsnęło. Jeden z jego przyjaciół, również z dobrego domu, coś do niego mówi, von Fegersheim się śmieje, zbyt głośno. Próbuje opanować mdłości, zagłuszyć wstyd.
– Nic mu nie będzie. – Kiwa głową Bertle zza pleców mniszki, ostatniej w kolejce. – Po prostu musi się napić gorzałki.
– Hej, wy dwaj! – woła władczym głosem szubrawiec, wskazując na Manfreda i Bertlego. – Będziecie eskortować najemników aż do Pfalzburga. Zostawcie ich na drodze do Nancy. Doprowadźcie na miejsce i możecie wracać do domu. Po niedzieli zgłoście się po zapłatę w mojej kancelarii.
Manfred patrzy na Bertlego i wzrusza ramionami. Czeka ich przyjemna przejażdżka przez zaśnieżony las z tymi głupcami. Jeśli konie nie będą zbyt utrudzone, może jeszcze tej nocy zdołają wrócić do Hagenburga. Księżyca ubywa, wczoraj była pełnia. Bez większego trudu znajdą drogę. A jeśli Brama Wogeska będzie zamknięta, przyjaciele ze straży miejskiej ich wpuszczą, wystarczy głośno zawołać.
– Najpierw zbliżcie się do mnie – złowieszczo wzywa ich skarbnik.
Manfred i Bertle podchodzą do jaśnie pana, starają się sprawiać wrażenie niewiniątek.
– Opróżnijcie kieszenie, sakiewki też.
Manfred i Bertle wymieniają spojrzenia, po czym posłusznie jak uczniaki wykonują polecenie. Von Zabern spod uniesionych brwi przygląda się ich rzeczom: kilka kluczy, parę drobnych monet, mały nóż, kości do gry.
– Skaczcie!
Dezorientacja.
– Róbcie, co mówię!
Manfred i Bertle niechętnie podskakują. Brzęk monet dochodzi z okolic krocza Bertlego.
– Oddaj mi je! – Skarbnik szubrawiec wyciąga rękę.
Bertle stara się przybrać zdumioną minę. Na próżno.
– I reszta, wszystko, co ukradłeś. Hupprecht! – Skarbnik woła jednego z młodych rycerzy, każe mu przeszukać kupców. Wkrótce w giętkich palcach waży sakiewkę ze srebrem i pierścionek. – Co takiego siedzi w kramarzach, że uczciwość jest im obca? – pyta.
Manfred gładzi się po spiczastej, rudej brodzie, szuka ciętej riposty. Nie znajduje.
– Ruszajcie! – rzuca von Zabern i się odwraca.
Manfred i Bertle spoglądają na siebie, kierują się do koni. Najemnicy czekają przy bramie, rozbrojeni, gotowi próbować szczęścia za granicą w Burgundii.
– Przeklęty drań – mamrocze Bertle.
Manfred kiwa głową. W tej sakiewce było z pięćdziesiąt pensów. Ale została mu peruka pod napierśnikiem. I o dziwo to ona przyniesie mu fortunę.
W handlu wszystko się ze sobą splata.
† † †
Źródło: Rebis

