„Chyba jeszcze nie wyskakuję z lodówki”. Cezary Łukaszewicz o karierze aktora i nie tylko
Cezary Łukaszewicz to ciekawy i bardzo zapracowany aktor, który pojawia się w kilku produkcjach rocznie. Spotkaliśmy się, by porozmawiać o jego projektach i aktorstwie.
ADAM SIENNICA: Jak ty to robisz, że jesteś tak zapracowany? Sprawdzałem twoją filmografię! Co roku masz cztery czy pięć projektów. Ostatnio jesteś wszędzie...
CEZARY ŁUKASZEWICZ: Chyba jeszcze nie wyskakuję z lodówki (śmiech). I szczerze mówiąc, bardzo bym tego nie chciał – nadmiar potrafi być szkodliwy, a ja od zawsze powtarzam, że pewna doza niedosytu w sztuce i w ogóle w życiu sprzyja tworzeniu. Nie chcę, mówiąc kolokwialnie, "się przejeść". Wolę pobudzać apetyt – taka perspektywa jest mi dużo bliższa. Ale fakt, od około 5 lat przechodzę od jednego, mniejszego czy większego, zadania do następnego, ale nie jestem w stanie jednoznacznie powiedzieć, dlaczego tak jest.
To ciekawe, bo nie wszyscy aktorzy robią tyle filmów. Czy to zasługa dobrego agenta?
Mam nadzieję, że chodzi o moje umiejętności zawodowe. Naprawdę lubię ten zawód. I lubię też spotykać się z ludźmi. Po latach dobrze mi się funkcjonuje na planach. Kiedyś mnie to bardziej stresowało. Co do agencji, jestem bardzo zadowolony ze współpracy z nią. A trwa ona około 20 lat. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale według mnie agencje, przynajmniej w Polsce, nie warto często zmieniać – we wszystkich są podobne problemy.
Czyli najważniejsze są jednak umiejętności i to, że jesteś charakterystyczny.
Ważne jest też to, jak współpracuję z innymi aktorami. Chcę, by zapamiętali mnie jako fajnego. Takiego, z którym dobrze się pracuje i z którym nie ma wielu napięć. Lubię się kłócić, ale merytorycznie.
Nie chodzi o to, żeby siedzieć cicho. Chyba na tym polega praca kreatywna, żeby dochodzić do czegoś razem.
Miałem takie mocne spotkanie z debiutantką, Magdaleną Piętą, która ma już doświadczenie w pracy przy filmie. Robiliśmy razem Prześwit z mikrobudżetem. Nie dostaliśmy wielkich wynagrodzeń – były wręcz bardzo małe. Relatywnie czasu na zrobienie pełnometrażowego filmu jest mało, bo 14–16 dni zdjęciowych. Uwielbiam takie roboty, bo to partyzantka. Mieliśmy pokój z kominkiem, gdzie była charakteryzacja i garderoba. Czekaliśmy, aż zdjęcia się skończą, żeby tam pójść i się ogrzać. To właśnie tworzy rodzinę. Z Magdą sporo dyskutowaliśmy, kłóciliśmy się, spieraliśmy. Rozmawialiśmy o tym, jaka jest rola mężczyzny we współczesnym świecie. Często nie zgadzałem się z chęcią przedstawienia bohatera tak, a nie inaczej. Te dyskusje sprawiły, że się bardzo zaprzyjaźniliśmy. Czuję się dzięki nim mądrzejszy.
A czujesz się zadowolony z efektu?
Rzadko bywam zadowolony z pracy, ale po tym filmie jestem bardzo szczęśliwy. Po 20 latach grania – głównie postaci z ciemną przeszłością, mrocznych policjantów – bardzo mocno się temu oddałem. Ważne jest to, by wejść w człowieka, którego gramy, a nie w swoje myśli. Bardzo mi pomagało to, że miałem zdjęcie wyimaginowanej żony, która mnie zostawiła. Siedziałem, patrzyłem na to zdjęcie i budowałem historię. Dla mnie to było pewnego rodzaju ryzyko. Coś innego niż to, co robię zawsze.
Czyli wchodzisz głęboko emocjonalnie w tę postać? Trudno wyjść z roli, kiedy stosujesz taką metodę?
Pamiętam, że było trudno. Miałem coś podobnego przy Kruku z Maćkiem Pieprzycą. Po całym tym zaangażowaniu, tygodniach pracy, przyjechałem do Wrocławia i czułem ogromną pustkę, którą wypełniałem jakimiś piwkami, winkami – to jest niezdrowe. Teraz miałem ogromne szczęście, że po skończeniu filmu poleciałem do Los Angeles na pokaz filmu Bucza, który zrobiłem wcześniej. Przez przypadek odnalazłem to, co jest dla mnie najlepsze – po filmie czy innym zadaniu trzeba gdzieś odpocząć, złapać oddech.
Czy pokaz w Los Angeles się udał? Jak to wyglądało?
Ten pokaz był zorganizowany w instytucie ukraińskim. To było ciekawe doświadczenie. Imigranci po pokazie trzęśli się, płakali, podchodzili do mnie i przytulali się jak do członka rodziny. Ten pierwszy pokaz był dla mnie bardzo ważny w kontekście odbioru filmu.
Sama decyzja zagrania w tym filmie pewnie też nie była łatwa.
Nie była łatwa, nie będę ukrywał, że się bałem – to jest taki normalny, ludzki odruch. Historia castingu też jest bardzo ciekawa. Poczuliśmy takie flow i bardzo chcieliśmy ze sobą pracować. Były tam jednak dwie sceny, które w jakimś sensie gloryfikowały ruch banderowców. Napisałem maila, że nie mogę tego zrobić. Dałem to nawet do tłumacza przysięgłego. Agentka też mi trochę pomogła. Powiedziała: „Bardzo podoba mi się twoja uczciwość i szczerość. Jeśli tak jest, to tak zrób, ale zostaw jakąś furtkę, nie mów tak kategorycznie nie”. I faktycznie to zrobiłem. I oni zrezygnowali z tych scen.
Interesowałem się historią Wołynia. Byłem dumny, że nie okazałem się ignorantem, że miałem wpływ, że mogłem inaczej. I że z tą drugą stroną kultury jakoś umiemy się porozumieć. Wiele godzin rozmawialiśmy z żołnierzami, z twórcami o naszej historii. O tym, jak my się zachowaliśmy względem Ukraińców. Na końcu pojawiły się łzy wzruszenia. To mnie dotknęło. Byłem dwa miesiące w kraju ogarniętym wojną – nie spadały koło mnie bomby, ale byłem w schronach. Ci ludzie starają się stworzyć namiastkę normalności.
A jak z graniem w obcym języku?
Nie grałem w obcym języku. Najpierw miałem grać po angielsku, ale później stwierdzili, że mam zagrać po polsku, a oni to zdubbingują. I byłem zszokowany, jak ten człowiek uchwycił emocje. Uważam, że dubbing jest bardzo fajny.
Co było najtrudniejsze dla ciebie w Buczy? Sam fakt bycia w tym miejscu, atmosfera, ludzie, a może sceny, które wymagały od ciebie emocji?
Prowadziłem sobie taki dzienniczek. Żałuję, że jestem niesumienny i nie potrafię tego robić codziennie. To były takie proste myśli – jak się czułem, kogo spotkałem, co zjadłem. I tam bardzo dużo pisałem o stresie spowodowanym poczuciem odpowiedzialności. Gdy zobaczyłem, jak im zależy i że robią to z prywatnych pieniędzy, poczułem, że oni liczą na mnie.
Czułeś presję?
Ekipa filmowa nie wywierała żadnej presji, ale my sami jej ulegaliśmy. Starałem się z tego wyzwolić. Grafik był bardzo napięty. Było zimno, miałem też sceny nago. Był taki dzień, gdy kręciliśmy przy ogniu. Dym cały czas na mnie leciał i nieco się podtrułem. Na koniec była scena monologu, w której płaczę. Pierwszy raz w życiu byłem tak zmęczony. Serce mi kołatało, uruchomiły się lęki. Myślałem, że zaraz przerwę zdjęcia, bo nie byłem w stanie grać. To był najtrudniejszy dzień. Nie zrezygnowałem, zrobiliśmy tę scenę. Nie chciałem zawieść tych ludzi. Odpowiedzialność i stres zamieniłem w ciężką harówkę.
Na początku filmu są podziękowania dla żołnierzy ukraińskich. Jakiego wsparcia udzielali wam żołnierze podczas produkcji?
Jeden żołnierz jest bardzo znanym aktorem w Ukrainie i sam poszedł z własnej inicjatywy bronić ojczyzny. Przyjechał na plan naszego filmu w mundurze z frontu. Miałem taki szacunek do tego człowieka. Bije od takich ludzi niebywała siła. Żołnierze dawali nam też jakieś bronie i czołgi jako rekwizyty. Na koniec mieliśmy przejazd amerykańskich wozów bojowych, taki już współczesny. Oni wsparli ten film, dając cały sprzęt, budując historię. Myślę, że nas w pewnych momentach chronili. Była taka sytuacja, że otrzymaliśmy alarm na Telegramie, że na ulicy jest sześciu rosyjskich żołnierzy, a to byli nasi statyści w kostiumach. Tam naprawdę ludzie zaczęli się bać, że wyskoczą z nożem albo pistoletem.
Z twojej filmografii wynika, że wybierasz produkcje nie tylko ważne, ale też bardzo różnorodne. W ogóle nie dałeś się zaszufladkować. To jest bardzo pozytywne. Czy właśnie na tym ci zależy?
To bardzo miłe z twojej strony. Jestem trochę na takim etapie – a w Polsce jest bardzo trudno do niego dojść – że czasami odmawiam. Trochę się boję powielania klasyków – policjant, pijący, po przejściach. Życiowo jestem kompletnie innym człowiekiem. To jest piękne w tym zawodzie. Możemy mieć kilka żyć – jak w grze komputerowej. Możemy sobie wyobrażać, jakimi ludźmi byśmy byli z wyeksponowanymi ciemnymi cechami. Gdzie by nas to zaprowadziło? Wierzę, że aktorstwo pozwala mi być głębszym człowiekiem.
Patrząc na swoją karierę, czujesz, że jakiś film czy serial mocno wpłynął na twój rozwój personalny? Przypuszczam, że Bucza.
Bucza to trochę game changer, bo uświadomiłem sobie, jak wielką wartością jest robić coś naprawdę ważnego – przynajmniej dla mnie. Nie dość, że poznałem ludzi, z którymi pracowałem i pozostawałem w bliskich relacjach przez dwa miesiące, to liznąłem naturę kraju, zrozumiałem, co to znaczy wojna. I nie ukrywam, bardzo mnie to zmieniło. Bardziej się tym interesuję, słucham o tym jakichś podcastów, weszło mi to w nawyk.
A miałeś tak kiedyś jeszcze?
Kruk też miał na mnie wpływ. Jeszcze wcześniej robiliśmy taki serial kryminalny Paradoks, dzięki któremu spędziłem czas z Bogusiem Lindą. Już w czasach licealnych mówiłem kolegom, że chciałbym go spotkać. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że będę aktorem. Emanował on na ekranie charyzmą, wrażliwą męskością. Potem miałem okazję z nim poprzebywać, co było dla mnie ważne. Od tego czasu się trochę zmieniło, wtedy miałem 30 lat. Teraz w życiu nie szukam już takiego mocnego autorytetu.
Zastanawiam się, w czym chciałbym cię teraz zobaczyć. Moja pierwsza myśl to kontynuacja Furiozy – z tego, co wiem, pojawiasz się tam.
Tak, pojawiam się, skończyliśmy już zdjęcia do Furiozy. Mój wątek jest dosyć spory i był trudny do zagrania. Musiałem się w tym odnaleźć i być wyraźny w grupie. Jak spotkaliśmy się po pięciu latach, to stwierdziliśmy, że się zestarzeliśmy, ale flow naszej ekipy bardzo szybko dało o sobie znać. Materiały są obiecujące.
Zastanawiam się, czy widzisz siebie w środowisku hollywoodzkim? Wysyłasz self-tape'y do zagranicznych projektów?
Delikatnie liznąłem takie projekty zagraniczne, ale nigdy nie miałem takiego marzenia, żeby zagrać w Hollywood. Marzy mi się, aby zagrać kiedyś w Argentynie – jeszcze nie wiem, w jakim języku, bo nie umiem hiszpańskiego (śmiech). Albo chciałbym bardzo zrobić film we Włoszech. Jak byłem teraz w Stanach, pomyślałem, że chciałbym tam pracować, ale mój angielski nie jest perfekcyjny – wręcz przeciwnie. Chciałbym podotykać tego świata w różnych miejscach. Czasami nagrywam self-tape'y.