Dead Space – kosmiczny koszmar powraca i ma się wyśmienicie
Dead space w wersji na PS5 jest żywym dowodem na to, że tworzenie remake’ów gier ma sens. Pytanie tylko, czy te smakowite dania, które jednak już jedliśmy, powinny być tak kosztowne.
Dead Space to nie gra, a doświadczenie – myślę, że zgodzą się z tym miłośnicy elektronicznej rozrywki, którzy mieli okazję obcować z tą klimatyczną produkcją. Często określamy tak dzieła sztuki oddziałujące na nas w zupełnie inny sposób niż większość tego, co oferuje nam kultura i popkultura. Opowieść rezonuje z naszą wrażliwością – przeżywamy ją mocniej na płaszczyźnie wewnętrznej, a wykreowana atmosfera sprawia, że nasze emocje dosłownie buzują. W ten sposób smakujemy również muzykę, kinematografię czy chociażby lirykę, ale paradoksalnie gry komputerowe mają tutaj pewną przewagę nad innymi dziedzinami sztuki. Chodzi oczywiście o imersję umożliwiającą włączenie się w historię, z którą obcujemy. Wcielamy się w bohatera, nasze wybory determinują opowieść, a klimat odczuwamy wręcz podskórnie. Powyższe nie ma większego znaczenia, gdy bawimy się niewymagającymi czasoumilaczami nastawionymi jedynie na rozrywkę, akcję, z czysto komercyjnym potencjałem. Wszystko zmienia się, gdy na scenę wkracza The Last of Us, Red Dead Redemption 2 czy właśnie Dead Space. To dzięki takim produkcjom możemy odczuć moc kryjącą się w tej dziedzinie sztuki.
Nie graj, doświadczaj
Powyższe przykłady to oczywiście przedstawiciele najpopularniejszych i najbardziej mainstreamowych gier na świecie. Wielu znawców słusznie zauważy, że wyjątkowa wartość kryje się w tzw. produkcjach indie, czyli niezależnych, często niskobudżetowych tytułach, w których twórcy prezentują alternatywne i nieszablonowe podejście do gamingu. Jednym z najbardziej przytłaczających emocjonalnie przykładów gier, które bardziej się przeżywa, niż się w nie gra, jest produkcja That Dragon, Cancer. Przedstawia ona prawdziwą historię programisty i jego zmarłego na raka synka. Takie tytuły zamykają dyskusję z każdym, kto próbuje deprecjonować artystyczną i uczuciową wartość gier komputerowych. Pokolenie, które gaming będzie kojarzyło jedynie z „odmóżdżonymi dzieciakami wgapionymi w ekran”, musi zrozumieć, że od czasów, gdy gry miały jedynie zręcznościowy charakter, bardzo dużo się zmieniło. Obecnie natężenie emocji w niektórych produkcjach jest porównywalne do tego, które wyzwalają największe kinowe przeboje.
Gry niezależne najczęściej skupiają się na fabule i rozgrywce, a z przyczyn budżetowych warstwa wizualna jest drugorzędna albo nie odgrywa żadnej roli. Budzące podziw mainstreamowe produkcje już takiego problemu nie mają. Wspomniane w pierwszym akapicie tytuły to perełki, których oprawa graficzna działa w służbie imersji, atmosfery i ogólnej jakości. Obecne możliwości konsol pozwalają na wiele, więc nic dziwnego, że twórcy i producenci wpadli na pomysł, aby pokazać kultowe tytuły w odświeżonej wersji. Nie oszukujmy się – motywacja większości wydawców związana jest jedynie z chęcią zysku. Przy okazji może uda się dostarczyć graczom nieco unikatowych wrażeń, ale najważniejszy jest grosz. Gdyby on się nie kalkulował, nikt by nie myślał o odtwarzaniu starszych pozycji. Czy to oznacza, że wraz z nadejściem nowej generacji konsol w menu graczy znajdą się tylko odgrzewane kotlety? Nic z tych rzeczy. Produkcje takie jak Dead Space zabierają nas właśnie do świata, w którym rozgrywka staje się niezwykłym doświadczeniem.
Umrzesz ze strachu, zanim znajdziesz punkt zapisu
Oryginalny Dead Space wyszedł w 2008 roku na konsole PS3, X360 i pecety. Gra była pełnokrwistym horrorem z miejscem akcji na stacji kosmicznej opanowanej przez zło w najczystszej formie. Pisząc „pełnokrwistym”, nie mam na myśli hektolitrów krwi wypływającej z ofiar głównego bohatera, choć oczywiście gra obfituje w makabryczne sceny. Chodzi tu raczej o efekt, jaki powinno uzyskiwać medium poruszające się w obrębie konwencji grozy. Dead Space jest po prostu grą straszną. Klaustrofobiczną, mroczą, niepokojącą. Ma świetnie rozplanowane jump scare’y, powodujące, że praktycznie przez cały czas jesteśmy w wielkim napięciu. Podczas przechodzenia kolejnych lokacji czujemy dyskomfort, ale właśnie taki, jaki powinien wywoływać dobry horror. Zapisując stan rozgrywki, oddychamy z rzeczywistą ulgą, a wychodząc z gry, czujemy się, jakbyśmy wybudzili się z przerażającego snu. To właśnie dlatego Dead Space jest wyjątkowym doświadczeniem. Nie dość, że działa jak pierwszorzędny horror, to jeszcze pozwala nam przenieść się do jądra koszmaru – poczuć się jak osoba walcząca o życie (i zdrowe zmysły) w samym epicentrum piekła.
Dead Space wciąż imponuje i to nie tylko ze względu na atmosferę grozy. Obok klimatu w jednym rzędzie stoją: znakomity gameplay, mechanika gry czy dynamiczne (a często i wymagające sekwencje akcji). Remake z bieżącego roku zmienia naprawdę niewiele w powyższych kwestiach. Korekty pojawiają się tam, gdzie powinny – uproszczono niektóre rozwiązania (przemieszczanie się pomiędzy poszczególnymi poziomami stacji nie odbywa się już tylko za pomocą pociągu) lub zrezygnowano z nieco irytujących wstawek, wybijających z klimatu (strzelanie do meteorytów). Z drugiej strony części kontrowersyjnych zastosowań nie ruszono, co może zaskakiwać. Przykładowo, autosave w Dead Space zdarza się bardzo rzadko. Żeby zapisać swoje postępy, należy udać się do tzw. stacji zapisu. Obecnie w grach nie jest to często spotykana praktyka. Twórcy idą na rękę wygodnym graczom, którzy wolą, jak gra zapisuje się automatycznie i najlepiej jak najczęściej. W Dead Space czasem trzeba mocno powalczyć, żeby dotrzeć do upragnionego miejsca, które pozwoli nam zachować stan gry. Takie rozwiązanie, mimo że nie każdemu przypadnie do gustu, również działa w służbie dyskomfortu i niepokoju towarzyszącego nam podczas rozgrywki. W żadnym momencie nie możemy czuć się bezpieczni. No, chyba że będziemy przez cały czas orbitować wokół miejsca zapisu gry.
Shout up and take my money!
Wróćmy jednak do najistotniejszej kwestii. Dead Space ma wiele zalet, ale czy remake wart jest swojej ceny? Czy coś, co już bardzo dobrze znamy, będzie w stanie zachwycić nas na nowo? Powyższe pytanie stanowi istotny problem współczesnego gamingowego rynku, który być może niedługo zdominuje „growy” dyskurs. W nowej wersji uwzględniono zmiany względem oryginału, ale ich kaliber nie sprawi, że dostaniemy całkiem nową produkcję. Być może część graczy nawet nie zauważy niektórych różnic. Paradoksalnie jednak nie kwestie rozgrywki są decydujące w tej kwestii. Gra z 2008 roku działała pod tym kątem wyśmienicie, więc głupotą byłoby przestawiać trybiki we właściwie działającej machinie. Tym, co ma największe znaczenie, jest oprawa audiowizualna i wszelkie parametry graficzne: od oświetlenia, przez zachowanie cieni, aż po wygląd wrogów reagujących na postrzelenie w bardziej naturalny sposób (jeśli w przypadku tych maszkar w ogóle można użyć słowa „naturalny”). Nowy Dead Space idealnie nadaje się do odpalenia samotnie, w zaciemnionym pokoju i z dobrym nagłośnieniem. Po takiej sesji chyba nikt nie będzie miał już wątpliwości co do potęgi tej gry i tego, że remake zrobił z pierwowzorem to, co należy.
Trudno mieć negatywne nastawienie do tak wykonanych remake’ów. Dead Space Remake nie jest remasterem – to gra stworzona praktycznie od zera, która z olbrzymim szacunkiem podchodzi do tego, co zostało wypracowane w 2008 roku. Podobnie jest z The Last of Us, które już wcześniej prezentowało się znakomicie, a teraz błyszczy jeszcze jaśniej. Mimo że wydawcy swoje na tej tendencji zarobią, absolutnie nie mamy tu do czynienia z odgrzewanymi kotletami. Ograniczenia techniczne, które niegdyś nie pozwalały części gier szeroko rozwinąć skrzydeł, wydają się dziś pokonane i dzięki temu możemy delektować się niezwykłymi doświadczeniami. Dead Space udowodnił, że warto, a co dalej czeka w kolejce? Pierwszy Red Dead Redemption, Batman: Arkham Asylum, a może nawet Mass Effect? Na razie to sfera marzeń, ale kto wie, co przyniesie przyszłość.