Doktor Strange - superbohaterska geneza, która mogła się udać
Film Doktor Strange powstał, gdy MCU miało już ugruntowaną pozycję wśród fanów popkultury. W 2016 roku kinowy Marvel był na dobre zakorzeniony w świadomości miłośników kina. Wtedy to właśnie do panteonu superherosów dołączył pewien magik.
Filmy superbohaterskie dzielą się na te, które w całości poświęcone są genezie herosa, i na te wrzucające nas bez zbędnego wprowadzenia w sam środek akcji. Te pierwsze skupiają się przeważnie na budowaniu sylwetki charakterologicznej protagonisty i przechodzą od jednego obowiązkowego punktu do kolejnego. Życie zwykłego człowieka, moment zwrotny (zazwyczaj większa lub mniejsza tragedia), zwątpienie, spotkanie z nauczycielem, szkolenie, konfrontacja z nemezis i wreszcie narodziny herosa. Oczywiście istnieje kilka filmów wymykających się temu schematowi, ale większość superbohaterskich blockbusterów jest pisana właśnie w ten deseń.
Alternatywą dla takiego podejścia jest pominięcie genezy i tak zwana ucieczka do przodu. Pierwszy film z serii przedstawia nam już ukształtowanego herosa, który przeżywa właśnie jedną ze swoich wielkich przygód. To rozwiązanie najczęściej stosowane jest wtedy, gdy motyw przebudzenia bohatera jest czymś na tyle wyświechtanym, że kolejne popkulturowe podejście mogłoby mocno znudzić odbiorców. Idealny przykład stanowi tutaj Spider-Man: Homecoming – film, który pokazuje znaną wszystkim postać w pełni ukształtowaną. Obserwując to zjawisko z perspektywy czasu, można dojść do wniosku, że filmowy Marvel nieco lepiej radził sobie z takim podejściem, niż wtedy gdy trzeba było budować bohatera od podstaw. W pełni satysfakcjonującą genezę dostaliśmy tak naprawdę jedynie w Iron Manie. Jak pod tym względem prezentuje się Doktor Strange?
Doktor Strange miał być nową jakością w MCU. We wcześniejszych latach kinowy Marvel zabierał nas między innymi w kosmos ze Strażnikami Galaktyki, do wymiaru kwantowego z Ant-Manem oraz przedstawił apokaliptyczną wizję Ultrona w drugim filmie o Avengers. Mogliśmy też przyjrzeć się konfrontacji pomiędzy superherosami w świetnej Wojnie Bohaterów. Doktor Strange miał być nie tyle zaproszeniem magii do uniwersum Marvela, a debiutem nowej niezwykle ważnej postaci. Bohatera, który charakterologicznie będzie mógł stanąć w szranki z samym Tonym Starkiem, a w kwestii potęgi nie ustąpi nawet Thorowi. Pierwszy raz o Stephenie Strange’u usłyszeliśmy w filmie Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz, kiedy to jeden z funkcjonariuszy Hydry wymienił go jako potencjalne zagrożenie. W 2016 światło dzienne ujrzała produkcja poświęcona magowi. Była to klasyczna geneza superherosa. Niestety jej schematyczność raziła już od pierwszych minut seansu.
Za sterami Doktora Strange’a stanął Scott Derrickson. Dzisiaj tego artysty nie trzeba nikomu przedstawiać, wówczas jednak znany był jedynie zagorzałym fanom horroru. Zanim dostał angaż w Marvelu, Derrickson miał na swoim koncie udane projekty i kompletne porażki. Na plus na pewno trzeba zapisać mu Sinister – mainstreamowy horror, który spotkał się z pochlebnymi opiniami zarówno widzów, jak i krytyków. Dużo dobrego można powiedzieć również o Egzorcyzmach Emily Rose. Powyższe filmy przepełnione były niepokojącymi wizjami. Derrickson miał pomysły na sceny grozy. To właśnie takie sekwencje stały się jego artystycznym atutem i autorskim znakiem rozpoznawczym. Zapewne ta estetyka zwróciła na niego uwagę decydentów Marvela. Trzeba zauważyć, że zarówno Sinister, jak i Egzorcyzmy... posiadały w sobie również ładunek rozrywkowy. To nie był ciężkie, psychologiczne horrory, po których obejrzeniu widz czuł się wypruty emocjonalnie. Obrazy zostały skonstruowane według zasad obowiązujących w hollywoodzkim kinie. Scott Derrickson miał więc to, czego szukał Marvel. Niestety, posiadał też na koncie kilka słabszych realizacji.
Całkowitym nieporozumieniem okazał się Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia. Nie lepiej wypadł horror z 2014 roku pod tytułem Zbaw mnie ode złego. Derrickson nie był więc zawsze trafiającym w dziesiątkę filmowym geniuszem. Miał jednak elastyczność, którą Marvel tak cenił od czasu afery z Edgarem Wrightem. Autorska estetyka trzymana w ryzach kina rozrywkowego – to właśnie tego Kevin Feige oczekiwał od reżyserów, z którymi rozpoczynał współpracę. Twórczość Scotta Derricksona wpisywała się w tę tendencję. Tak było przed 2016 rokiem. Przy pracy nad kontynuacją Doktora Strange’a, reżyser najwyraźniej chciał dać więcej od siebie, co poskutkowało odsunięciem go od projektu. Do nadchodzącego obrazu wrócimy jednak później. Najpierw skupmy się na filmie, który wprowadził maga do uniwersum Marvela.
Doktor Strange jest filmem stworzonym pod każdym względem od linijki. Poprawny obraz, książkowa geneza, udany blockbuster. W kilku momentach Scott Derrickson pozwala sobie na autorskie machnięcie pędzlem, jednak całość jest schematyczna aż do bólu. Powyższe stanowi zarówno zaletę, jak i wadę obrazu. Dostaliśmy dobrą superprodukcję i kolejny udany marvelowski hit. Co jednak z tego, jeśli film nie oferuje więcej niż to, co do tej pory widzieliśmy w dziesiątkach podobnym produkcji. Kilka psychodelicznych scen akcentujących styl Derricksona to za mało, żeby Marvel zaskoczył wszystkich nieszablonowym podejściem do rozrywkowego kina. Po przełomowych Strażnikach Galaktyki i pomysłowym Ant-Manie mieliśmy prawo oczekiwać rewolucji także tutaj. Niestety nic takiego cię nie wydarzyło, co więcej Doktor Strange wydawał się popełniać błędy również na innych polach.
Angaż Benedicta Cumberbatcha do głównej roli to oczywiście decyzja słuszna i właściwa. Z doniesień medialnych skupiających się na castingu do Doktora Strange’a wynikało, że twórcy rozpatrywali też kandydatury Joaquina Phoenixa, a nawet Ryana Goslinga. Fani od początku jednak widzieli w roli czarodzieja Cumberbatcha i to on finalnie otrzymał rolę Stephena Strange’a. Aktor w swoich wcześniejszych występach dał się poznać jako człowiek orkiestra, a jego angielska flegma idealnie pasowała się do dystyngowanej i nieco staroświeckiej postaci, jaką jest Doktor Strange. Wybór był właściwy, ale nie w nim leżał problem. Sama postać superherosa budziła dużo większe dyskusje. Nie wszyscy przejawiali entuzjazm w związku z kierunkiem, w którym zmierzał Doktor Strange charakterologicznie. Podczas seansu filmu bardzo szybko dało się zauważyć, że postać ta ma wiele punktów wspólnych z Tonym Starkiem. Można odnieść wrażenie, że twórcy szykowali bohatera, który pod względem charyzmy zastąpi Iron Mana, gdy ten będzie musiał zejść ze sceny.
Doktor Strange - zdjęcia zza kulis
Mamy więc kąśliwe żarty, ironiczne dowcipy i celujący w humor przerost ego. Sęk w tym, że oglądając to po raz wtóry w filmie Marvela, nie zawsze reagujemy spontanicznymi wybuchami śmiechu. Dowcip w Doktorze Strange’u nie ma takiej siły rażenia, jak na przykład w Iron Manie, ponieważ idzie wytyczoną wcześniej ścieżką. Oczywiście większość filmów powstałych w ramach MCU tworzonych jest według jednego schematu, ale w przypadku maga jest to aż zanadto widoczne. Na szczęście Marvel poradził sobie z tym problemem w Avengers: Wojna bez granic. Tamtejszy Strange to już zupełnie inna postać, a jego chemia z Tonym Starkiem stanowi jedną z głównych zalet obrazu. Strange to wciąż jegomość z przerośniętym ego, ale charakterologicznie nie stara się naśladować Iron Mana. To nie jest zuchwały zawadiaka, który z błyskotliwym one-linerem na ustach rzuca się na potężnego wroga. To raczej skupiony wojownik, znający swoją wartość, jednak preferujący pomyślunek zamiast mordobicia. Jeśli w nadchodzących produkcjach twórcy będą rozwijać postać w tym kierunku, Stephen Strange z każdym kolejnym filmem zyska na kolorycie.
Powyższe błędy związane są właśnie ze zbyt schematycznie skonstruowaną genezą. Marvel i Scott Derrickson woleli nie ryzykować, wprowadzając do opowieści zbyt dużo nieszablonowych motywów. A przecież film aż prosił się o zabawę psychodelią i konwencją horroru. Osławiona scena podróży Strange’a po wymiarach (pierwsze spotkanie ze Starożytną) to zdecydowanie najlepszy moment filmu. Świetnie wypada również walka bohatera z Kaeciliusem i jego akolitami, w której pozwolono sobie na kilka ciekawych eksperymentów formalnych. Podobne motywy mogłyby zostać domeną filmu, a są jedynie jego ozdobnikami. Na szczęście i tutaj pojawia się światełko w tunelu.Doktor Strange w multiwersum obłędu może pod tym względem naprawdę zaskoczyć. Kinowy Marvel jest już starszy i bardziej doświadczony. Ma ugruntowaną pozycję, dzięki czemu jest w stanie pozwolić sobie na nieco większe eksperymenty zarówno w formie, jak i treści. Z drugiej strony film zapewne nie oddali się mocno od klasycznego kina rozrywkowego, bo Scotta Derricksona na fotelu reżysera zastąpi stary wyrobnik, Sam Raimi. Artysta dobrze rozumie konwencję, w której przyjdzie mu pracować. Ma on doświadczenie zarówno w horrorach (Martwe zło), jak i w kinie superbohaterskim (seria Spider-Man). Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Ważne, żeby widoczny był progres w stosunku do pierwszej części, która na wielu polach mocno niedomagała.
Schematyczność kierunku fabularnego wpłynęła praktycznie na wszystkie elementy filmu. Protagonista pozostawiał wiele do życzenia, ale również złoczyńcy nie imponowali osobowością. Kaecilius to typowy generyczny superbohaterski złoczyńca – jeden z najmniej ciekawych czarnych charakterów w historii MCU. Marvel zmarnotrawił charyzmę wielkiego aktora Madsa Mikkelsena. Twórcy chcieli tutaj ukazać zimne i milczące zło, ale zamiast powyższych cech na pierwszym planie znalazła się bezbarwność i przeciętność. Aktor podobnego antagonistę portretował w Casino Royale, gdzie udowodnił, że odpowiednio pokierowany, potrafi stworzyć intrygującą postać. W filmie Scotta Derricksona zobaczyliśmy również osławionego Dormmamu. Trudno nazwać go jednak klasycznym czarnym charakterem – pełnił on raczej rolę czegoś na kształt nieuniknionej siły dybiącej na los wszystkiego, co żywe. Finałowy fortel Doktora Strange’a to ciekawy zabieg fabularny, bo dzięki niemu uniknęliśmy kolejnej konwencjonalnej potyczki z bossem. Sposób, w jaki twórcy „rozprawili się” z Dormammu, wpisuje się w charakter tego, czym Doktor Strange mógłby być, gdyby po drodze ustrzegł się fabularnych błędów. Pamiętacie przydługą i nic niewnoszącą do akcji rozmowę Stephena ze Starożytną w szpitalu? Twórcy odhaczają obowiązkowy punkt genezy (przejęcie pałeczki po mentorze), serwując nam przy okazji jeden z nudniejszych segmentów w historii MCU.
Doktor Strange nie jest oczywiście złym filmem. On po prostu mógłby być lepszy. Kto odpowiada za ten stan rzeczy? Marvel, ponieważ wydaje się, że zbyt mocno skrępował ręce kreatywnemu twórcy i sam Scott Derrickson, bo zbyt chętnie poddał się hollywoodzkiemu potentatowi. Disney wyraźnie chciał wyprodukować superbohaterski horror dla młodszych widzów. Na tym polu produkcja odniosła sukces, jednak zabrakło artystycznego i autorskiego szlifu, dzięki któremu Doktor Strange wspiąłby się na poziom Thor: Ragnarok czy Czarnej Pantery. Doctor strange in the multiverse of madness ma szansę zrobić w tej kwestii krok do przodu, ale czy Sam Raimi na potrzeby filmu będzie w stanie wykrzesać z siebie nieco dziwaczności i fantazyjności? Dostaniemy kolejny poprawny blockbuster czy osobliwą podróż w świat, gdzie rzeczywistość jest wielce relatywna?