Gwiezdne wojny: część V – Imperium kontratakuje. Najlepsze Star Wars, doskonały sequel i świetny film
40 lat temu rzesze widzów w ciemnych salach kinowych wstrzymały oddech. Złowroga, odziana w czerń postać wypowiedziała słowa, które przez kolejne dziesięciolecia pozostaną zakotwiczone głęboko w popkulturowej świadomości. A jednak ten jeden z najbardziej ikonicznych zwrotów fabularnych w historii kina był zaledwie skrawkiem, częścią szeregu komponentów, które sprawiły, że cztery dekady później Imperium kontratakuje wciąż będzie uważane za najlepszy epizod liczącej już jedenaście kinowych tytułów serii zatytułowanej Gwiezdne wojny.
George Lucas to prawdziwy wizjoner, a jednak sztuka filmowa jest polem, po którym nigdy nie poruszał się z gracją. Oczywiście, w przypadku przełomowego filmu Gwiezdne wojny, który dopiero później doczekał się podtytułu Nowa nadzieja, udało mu się opowiedzieć klasyczną baśń w niekonwencjonalny sposób. Tworząc ją wykorzystał uniwersalne struktury mityczne, wplatając w obraz motyw podróży bohatera: heros opuszcza swój dom, by wypełnić ważną misję, po drodze spotyka mędrca-maga i księżniczkę, walczy z monstrami, a ostatecznie bierze udział w decydującym starciu dobra ze złem, z którego wychodzi zwycięsko. Lucas mniej lub bardziej umiejętnie bawił się kliszami, co i rusz wyrażając swą głęboką miłość do Akira Kurosawy. Oczarował widownię kosmiczną opowieścią o zmaganiach dobra ze złem, która odniosła niesłychany sukces, w końcu jednak musiał przystąpić do prac nad kontynuacją. Zgodnie z umową zobowiązany był zrealizować sequel w ciągu dwóch lat od premiery, inaczej prawa do marki przeszłyby w ręce studia 20th Century Fox.
Pracę nad Nową nadzieją Lucas wspominał jako prawdziwą mękę, stało się więc tak, że tym razem postanowił zatrudnić kogoś na stanowiska scenarzysty i reżysera. Reżyserem został były wykładowca George'a ze szkoły filmowej, Irvin Kershner – wymagał on jednak pełnej swobody artystycznej, którą ostatecznie – chwalić niebiosa – otrzymał. Pierwszy szkic skryptu napisała Leigh Brackett, która niedługo później zmarła na raka. Wstępną wersję przerobił i sfinalizował Lawrence Kasdan, nie sugerując się zaleceniami Lucasa, który oczekiwał przede wszystkim dynamiki, szalonej akcji i tony efektów specjalnych. Zamiast tego, Kasdan postanowił skupić się na bohaterach.
Strzał w dziesiątkę. Świeżym i oryginalnym podejściem nowo zatrudnionych twórców okazała się rezygnacja z efekciarstwa, przepychu i pędzącej na złamanie karku fabuły. Są to wszak typowe cechy wszelakich sequeli, czyli filmów, które z założenia muszą "bardziej" i "więcej". Nowy epizod okazał się być czymś zgoła innym. Dzięki serii ryzykownych, ale intrygujących decyzji (które, swoją drogą, doprowadzały Lucasa do szaleństwa) zarówno na poziomie scenariusza, jak i reżyserii, Imperium kontratakuje okazało się najlepszą odsłoną Gwiezdnej Sagi, wielbioną przez widzów czterdzieści lat później. Co jednak wyróżnia ten epizod na tle pozostałych i sprawia, że jest on również – tak po prostu – świetnym filmem?
Przede wszystkim podejście do bohaterów, które zawdzięczamy Lawrence'owi Kasdanowi. Pozwalając sobie delikatnie odsunąć na bok archetypy i baśniowość, Kasdan rozwinął postacie stworzone przez Lucasa, uczłowieczył je. Fabularnie rozdzielił bohaterów, stawiając też przed nimi różne cele, do których prowadzą zupełnie inne ścieżki. Rozbudował ich osobiste motywacje, które – wraz z wynikającymi z nich działaniami – bezpośrednio determinują rozwój fabuły, nie opierając się na McGuffinach, pojawiających się w kilku filmach serii, a w najgorszej chyba możliwej formie w filmie Skywalker. Odrodzenie. Rozwinął też relacje między postaciami, dorzucając wcale nieoczywisty na tym etapie fabuły wątek romantyczny, zbudowany poniekąd na świetnie zagranych i naturalnie wybrzmiewających przepychankach pomiędzy bezczelnym zawadiaką Solo a nieustępliwą Leią. Odkryto też słabości naszego herosa, Luke'a Skywalkera, który musiał zmierzyć się z samym sobą, a następnie z... własnym ojcem. Walkę z nim jednocześnie wygrał i przegrał. Bohaterowie Gwiezdnych wojen nigdy później nie byli bardziej ludzcy.
Tu dochodzimy do zdecydowanie poważniejszego i mroczniejszego w stosunku do większości epizodów serii tonu filmu. Nastały mroczne czasy dla Rebelii – czytamy już na samym początku, pojmując jednocześnie porażającą moc potęgi Imperium – zwycięska potyczka z końcówki Nowej nadziei to tylko jedna batalia. Trwa wojna, a tę wygrywają siły zła. Darth Vader to nie zwykły cyborg-zabójca, ale i genialny dowódca. Nad nim zaś czuwa prawdziwe mroczne widmo, wielka niewiadoma, złowroga tajemnica: nieludzki, zagadkowy, mistyczny Imperator, w tym filmie straszniejszy niż kiedykolwiek później, bo nieokreślony. Świadomość, że gdzieś tam czyha coś znacznie gorszego, niż sam Darth Vader, działała na wyobraźnię. Fabularne tło Rebelii zostaje w końcu solidnie zarysowane, uświadamiając kruchość mizernego ruchu oporu wobec prawdziwej siły zastępów Imperatora.
To dlatego Imperium kontratakuje tak bardzo angażuje. Zło zyskuje kolejne wymiary. Wyważona i poprowadzona dwutorowo akcja pozwala bohaterom wyłonić się zza fasady baśniowości – w fascynujący, a może i odrobinę dezorientujący sposób. Dodajmy, że tym razem nie wszystko musi sprowadzać się do Wielkich Wydarzeń. Luke Skywalker wie, że musi kontynuować nauki. Trenuje, a następnie przerywa szkolenie, motywowany zagrożeniem, jakie spadło na jego przyjaciół. W końcu ląduje na Bespin, by spotkać się z istotą, która zachwieje jego wiarą, ale nie złamie w nim ducha. Samo w sobie okazuje się to wielkim zwycięstwem, biorąc pod uwagę, że w filmie widzimy przede wszystkim rebelianckie porażki, począwszy od bitwy na Hoth, poprzez przejęcie Bespin przez Vadera, pojmanie Hana i niedokończone szkolenie, aż po finałowe starcie, obnażające przerażającą dla młodego Jedi (i widzów) prawdę.
Nic dziwnego, że tak doskonale napisany twór zdobył serca kinomanów, przy okazji okazując się rzadkim przykładem sequela lepszego niż oryginał. Dorzućmy do tego świetnie podkreślającą mroczniejsze tony historii ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Johna Williamsa, który dał wyraz imperialnej złowieszczości, tworząc pewien szeroko rozpoznawalny nawet cztery dekady później marsz, a także naprawdę zgrabne, nieraz improwizowane dialogi, z których spora część uzyskała status – moje ulubione nadużywane słowo – kultowych i cytowanych po dziś dzień. Całość podkreślmy gorzkim, emocjonującym finałem, który sprawia, że cierpliwe oczekiwanie na seans kontynuacji jest prawdziwym wyzwaniem. Oto one. Najlepsze Gwiezdne wojny. Doskonały sequel. I po prostu świetny film.