Pejoratywna wypowiedź George’a Lucasa na temat Star Wars: The Force Awakens wywołała burzę w szklance wody. To nic, że zasłużony reżyser szybko wytłumaczył i sprostował swoje słowa – po raz kolejny wróciła dyskusja o wtórności nowego epizodu Sagi. Dyskusja, w której bardziej lub mniej świadomie pojawiają się pewne nietrafne zwroty. Ich konkretnym rozjaśnieniem zajmiemy się dziś po raz ostatni. Pogoń za innowacją nie zawsze jest optymalnym rozwiązaniem, czego szczególnie Lucas powinien być świadom. J.J. Abrams, Kathleen Kennedy i Disney obrali więc kierunek retro, a o rozmaitych czynnikach stojących za taką właśnie decyzją pisaliśmy niedługo po premierze filmu. Bez wątpienia zgodnym wśród widzów faktem i atutem takiego rozwiązania jest powrót poważniejszego, dojrzalszego klimatu Oryginalnej Trylogii, od którego to na przełomie wieków odeszła Trylogia Prequeli. Na wstępie warto również zastanowić się nad stroną realizacyjną nowej odsłony – czy wywrze ona taki wpływ na kinematografię jak jej poprzednicy? Na to pytanie odpowie historia. Czy w ogóle technologiczny przełom jest w zasięgu współczesnych twórców? Nie wiem, ale z niecierpliwością wyczekuję na to, jakiej odpowiedzi udzieli James Cameron w kolejnych odcinkach Avatara. Na razie Star Wars: The Force Awakens wpisuje się w panujący od kilkunastu miesięcy trend powrotu blockbusterów do efektów praktycznych. No url W filmie Captain America: The Winter Soldier bracia Russo postawili na dominację analogowej akcji i wyrazistą choreografię walk. W maju ubiegłego roku George Miller szalał z eksplozjami i demolką mechanicznych modeli na planie Mad Max: Fury Road, a kilka tygodni później odważnie korzystano z animatroniki w Jurassic World. Najnowsze Gwiezdne wojny mogą być traktowane jako innowacyjne pod tym względem, że nikt wcześniej nie połączył efektów praktycznych i komputerowych na tak ogromną skalę. Rezultat okazał się spektakularny, a o kulisach i rozmachu tego przedsięwzięcia będziemy się jeszcze dowiadywać z komentarzy twórców i materiałów z planu. Pozostaje wyrazić nadzieję, że wyznaczony zostanie nowy trend i ścieżką tą podąży w przyszłości więcej wysokobudżetowych widowisk. Nie ma wątpliwości, że skorzystałyby na tym choćby filmy superbohaterskie – vide nieszczęsny zwiastun Batman v Superman. Sedno sprawy i kość niezgody to jednak nie strona wizualna, a warstwa fabularna. Wtórność względem poprzednich części jest oczywista, a sam główny koncept historii to szkielet Star Wars: Episode IV - A New Hope: poszukiwanie robota zawierającego kluczowe informacje, początkowy atak tych złych i ich trójczłonowa struktura władzy, protagonista z pustynnej planety, istotna śmierć głównego bohatera oraz szereg mniejszych podobieństw, zwieńczony atakiem i zniszczeniem bliźniaczej superbroni. Asekuracyjne uzasadnienie tych podobieństw - zrodzone nie tyle w głowach twórców, co przede wszystkim w gabinetach księgowych - jest obiektywnie zrozumiałe. Ocena artystycznych walorów takiego rozwiązania to już jednak kwestia subiektywna, ale zaryzykuję stwierdzenie, że większość widzów traktuje je raczej neutralnie lub wprost negatywnie - nawet jeśli nie wpływa ono ostatecznie na jednoznacznie pozytywną cenzurkę całości. Sęk w tym, by swoje niezadowolenie i zarzuty ubrać w akuratne i adekwatne określenia. ‌Star Wars: The Force Awakens nie jest „rebootem Gwiezdnych wojen”, bo forma ta zakłada wyzerowanie poprzednich historii i stworzenie nowej - odrębnej i samodzielnej - a nie ma żadnych wątpliwości, że Epizod VII jest kontynuacją filmowej serii, która zachowuje ciągłość fabularną względem swoich poprzedników. Z dokładnie tych samych powodów błędne jest także określenie „remake Nowej nadziei”. Można wchodzić głębiej w definicję takiego wybiegu, można stosować go umownie, ale formalnie nie da się stworzyć remake’u części spójnego uniwersum. To fakty przeciwstawne, wzajemnie sobie przeczące. No url W tym terminologicznym sporze status Star Wars: The Force Awakens jest więc łatwy do określenia. Podobnie było z Jurassic World i odniesieniami do Jurassic Park. Warto odnotować, że prawdziwą zagwozdkę sprawiał Mad Max: Fury Road. Przypadek ten prezentuje się analogicznie do poprzednich – uznaje wydarzenia z wcześniejszych filmów za kanoniczne, fabularnie jest stuningowaną wersją Mad Max 2, ale jednocześnie zmienia też kreację i odtwórcę głównej roli, co jest już wyraźnym odróżnieniem. Nawet jednak z uwagi na ten fakt nie pasuje on do kategorii rebootu bądź remake’u, a stanowi co najwyżej osobliwą kombinację wszystkiego po trochu. "To wyłącznie semantyka", krzyknie ktoś z trzeciego rzędu. A i owszem, jest to semantyka, ale obok decydowania portfelem to właśnie słowo pisane i mówione jest najpotężniejszym orężem w rękach widzów i dziennikarzy, należy więc operować nim z pełną świadomością. W duchu tej idei warto więc jeszcze rozliczyć stwierdzenie „Przebudzenie Mocy jest kopią Nowej nadziei”. W zasadzie jest ono zupełnie niewinnym uproszczeniem - podobnie jak synonimiczna kalka - ale jeśli przyjrzeć się mu bliżej, to kryje w sobie nie jedno, a dwa kłamstwa. Przede wszystkim Epizod VII nie ogranicza się do inspiracji protoplastą Sagi, ale zawiera też kluczowe odniesienia do kolejnych części (m.in. relacja ojciec-syn czy np. lesista i mroźna planeta). Sam zaś zwrot kopia nie oddaje trafnie ostatecznego kształtu większości tożsamych motywów.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj