Rok 2016 – wielkie rozczarowania, wielkie radości. Podsumowanie Marcina Zwierzchowskiego
W porównaniu z tym, co przed nami (w 2017 roku m.in. Obcy: Przymierze, Blade Runner 2049, Logan, Wonder Woman, Dunkierka), mijający rok nie prezentuje się jakoś szczególnie. Trzeba też zauważyć, że lwia część z wyczekiwanych premier rozczarowała. Choć nie obyło się również bez filmów, seriali, komiksów czy książek zdecydowanie wartych naszej uwagi.
Nudno nie było – to na pewno. Pierwsze wrażenia, gdy sięgam pamięcią wstecz i wspominam najważniejsze wydarzenia kulturalne mijających dwunastu miesięcy, są jednak mieszane. Po raz kolejny wkurzam się na Warnera, że skopali zarówno Batman v Superman: Dawn of Justice , jak i Suicide Squad, a na dokładkę jeszcze The Legend of Tarzan. I jestem na nich zły tym bardziej, że w każdym z tych filmów pokazali, że mieli sporo dobrych pomysłów, takich jak brutalny i zgorzkniały Batman, Margot Robbie jako Harley Quinn i Will Smith jako Deadshot, a wreszcie osadzenie opowieści o Władcy Małp w historycznych realiach belgijskiej okupacji Kongo; wewnątrz tych w sumie kiepskich obrazów drzemała wielkość, której studio nie potrafiło jednak wydobyć.
A, no i Batman: The Killing Joke – to też koncertowo spierdzielili. Jeszcze mnie telepie na myśl o tym, jak spłycili Batgirl!
Nie oni jednak rozczarowali – w tym roku imię filmów i seriali, które zawiodły oczekiwania – Legion. Osobiście boli mnie bardzo nijakość X-Men: Apocalypse, ponieważ z komiksowych herosów mutantów lubię najbardziej (no, poza Hellboyem – Hellboy rządzi!), a także Star Trek Beyond – wady dostrzegałem i w poprzednich częściach, jakoś jednak nie przeszkadzało mi to w cieszeniu się nowymi wersjami tej kosmicznej opowieści. Poza tym do Listy Wstydu dopisuję Fantastic Beasts and Where to Find Them (w sumie film dobry, ale do wielkości mu jednak trochę brakowało), Jason Bourne (zero treści, średnie efekty; a tak się na tę premierę przygotowywałem, maraton poprzednich części sobie zrobiłem…) oraz Warcraft (świetne orki, bogaty świat, ale fatalna struktura, skakanie z miejsca na miejsce, by pokazać Azeroth). Miałem również spore nadzieje względem Hardcore Henry, ale tu ciekawy wizualnie pomysł nie szedł w parze z czymkolwiek, co można by nazwać fabułą.
Rynek seriali? Cóż, Galavant w drugim sezonie był wyraźnie, wyraźnie słabszy niż w pierwszy, a Lucifer… Powiedzmy tylko, że komiksowy oryginał znam i uwielbiam, a jego telewizyjną ekranizację od siedmiu boleści mogę określić wyłącznie mianem abominacji.
Tyle narzekania.
Seriale
W tle tych porażek wydarzyło się jednak i wiele dobrego. Bardzo, bardzo dużo bardzo, bardzo dobrego. Wydarzenie roku? Chyba bezdyskusyjnie Stranger Things, czyli serial, który pojawił się niemalże znikąd, nie czekał na niego nikt, a który z miejsca stał się fenomenem – tak jak starsze pokolenia opowiadały sobie, ile czekano w kolejkach na Gwiezdne wojny, tak my w tym roku licytowaliśmy się, do której w nocy oglądaliśmy ciurkiem serial braci Duffer, po tym jak planowaliśmy, ot tak na próbę, obejrzeć jeden odcinek.
Przy czym na tym lista telewizyjnych pozytywnych zaskoczeń się nie kończy. Bo na przykład spodziewałem się, że Westworld będzie dobry (HBO i Jonathan Nolan łączą siły), ale nie aż tak, podobnie nie przewidywałem, że zbliżeni tematycznie (Sztuczna Inteligencja) Humans tak mnie wciągną – tu kluczem okazał się rzadki w SF optymizm. Jeszcze bardziej zaskoczyły mnie The Expanse i Preacher – pierwszy to świetna space opera, szokująco dobra wizualnie, jak na standardy małego ekranu, drugi zaś to nieco rąbnięta opowieść o nie do końca krystalicznie czystym kaznodziei i jego przygodach oraz przyjacielu – irlandzkim wampirze.
Zupełnie zgodnie z przewidywaniami natomiast świetny był drugi sezon Daredevil, ze wspaniałym Jonem Bernthalem w roli Punishera.
Komiksy
A skoro już przy komiksach jesteśmy – tu niekwestionowanym przebojem roku był wyczekiwany przeze mnie Sandman: Overture, czyli powrót Neila Gaimana do legendarnego bohatera, a przede wszystkim wizualne arcydzieło J. H. Williamsa III. Podobnie wyglądałem i w końcu dostałem w ręce polskie wydanie Marvelowskiego eventu Infinity, czyli efektownej space opery, z akcją rozgrywającą się na ogromną skalę i dziesiątkami bardzo dobrze poprowadzonych postaci.
Niespodzianki? Największą był Thor Gromowładny – serial w ramach Marvel NOW, a także Miracleman ze scenariuszem Alana Moore’a, czyli kolejne arcydzieło w bibliografii tego wybitnego scenarzysty.
Książki
Najtrudniej wybrać natomiast przeboje i klapy na rynku książki, głównie dlatego, że niekoniecznie czytam zgodnie z rytmem premier (ot, choćby w drugiej połowie roku postanowiłem sięgnąć do klasyki, w efekcie czego powtórzyłem i nadrobiłem sporo książek Stanisława Lema i Philipa K. Dicka.) Zdarzyło się jednak, a z tego, co zrobiło na mniej największe wrażenie wymienić muszę dwie pozycję: świetną, kompleksową biografię George Lucas: A Life Briana Jaya Jonesa, a także wspaniale napisaną Burę i szał Aleksandry Zielińskiej. Pierwsza to spojrzenie na Lucasa jako nie tylko twórcę jednego filmowego uniwersum, ale pioniera kina i bojownika o artystyczną niezależność, druga jest natomiast drugą powieścią jednej z najbardziej utalentowanych rodzimych pisarek, w której ponownie powraca temat szaleństwa i rodziny jako źródła cierpienia; gorzka, żywa proza.
Zresztą nie tylko Zielińska mnie urzekła, jeżeli chodzi o rodzimą prozę, bo i Paweł Matuszek w Onikromosie momentami ocierał się o literacki geniusz (szalenie zawiła opowieść fantastyczna, składająca się z wielu różnych historii), i Jakub Małecki w Ślady potwierdził swój talent, znowu pisząc o małych życiach, codziennej niezwykłości.
Wydarzenie roku: Harry Potter and the Cursed Child, a więc powrót do świata czarodziei bardziej udany od Fantastycznych zwierząt…, choć nie idealny, bo jednak nie pisany przez Rowling, a jedynie świetnie ją naśladujący.
Filmy
Rzecz jasna sporo dobrego działo się również na wielkim ekranie. Jasne, na początku narzekałem niemało, w zalewie rozczarowań nie zabrakło jednak momentów zachwytu. Chronologicznie pierwszym był Spotlight, tegoroczny laureat Oscara w kategorii najlepszy film, a zarazem przedstawiciel rodzaju kina, który kocham – bardzo w stylu Aarona Sorkina, z nutką Davida Finchera, a więc mnóstwem tzw. gadających głów, z fantastycznymi aktorami i napięciem budowanym inaczej niż tylko scenami akcji.
Na przeciwnym biegunie były natomiast Deadpool i The Nice Guys – dwa szalenie zabawne, nieco rubaszne i sprośne filmy, z dużą dozą dystansu do siebie. Pierwszy to niekwestionowany przełom, jeżeli chodzi o kino komiksowe, bo pokazał, że widzowie gotowi są na opowieści grające ze schematami, łamiące je i wyśmiewające; drugi stanowi powrót do energii rodem z Zabójczej broni, a przy okazji dowód na talent komediowy Ryana Goslinga.
Jeżeli jednak chodzi o tytuł Filmu Roku, wybór jest chyba jeszcze łatwiejszy niż w przypadku małego ekranu i Stranger Things – najlepszym, co w tym roku widziałem w kinie był Arrival Denisa Villeneuve, czyli kawał porządnego SF z ambicjami, a zarazem niezwykle udana ekranizacja opowiadania legendy literatury fantastycznej, Teda Chianga. Począwszy od wyjątkowego pomysłu na utarty temat (Pierwszy Kontakt), poprzez bardzo dobrą obsadę (Amy Adams), przez świetną muzykę i zdjęcia, po reżyserię wreszcie – to kino totalne.
Krajowe wydarzenie
Na koniec wspominek wyróżnić jeszcze muszę coś z Polski, projekt wyjątkowy i godny wspierania, który w roku 2016 rozkwitł w postaci filmów Twardowsky 2.0, Operacja Bazyliszek i Jaga, czyli nowych odsłon Legend Polskich Allegro. Bo może i Tomasz Bagiński nie daje nam historii idealnych (wyraźne problemy z montażem, zwłaszcza w pierwszych minutach filmów), ale jednak na rodzimym podwórku wyróżnia się zdecydowanie, ośmielając się robić rzeczy, na które inni nawet się nie porywają.
Ambicja i wyobraźnia – tego życzyć trzeba i innym twórcom.
Oby rok 2017 był lepszy od poprzedniego (co stanie się faktem, jeżeli będzie choć w połowie tak dobry, jak się zapowiada).