Najlepsze i najgorsze w 2016. Podsumowanie Bartosza Czartoryskiego
Niech no tradycji stanie się zadość i napiszę to, co piszę każdego roku o tej porze: nie lubię list i podsumowań. Myślałem, że w tym roku sobie po prostu odpuszczę, ale niektórym po prostu się nie odmawia i ostatecznie wylądowałem tutaj.
O popkulturze piszę cały okrągły rok, dlatego pozwoliłem sobie uatrakcyjnić ten niekoniecznie dla mnie przyjemny, acz obowiązkowy rytuał i napisać zarówno o tym, co mnie urzekło, jak i o tym, co mnie rozczarowało, zahaczając nie tylko o filmy, ale i komiksy, gry, literaturę i muzykę. Pewnie o niejednym zapomniałem, ale cóż poradzić.
TOP 5
Film:
Słusznie napisała na swoim Facebooku moja koleżanka po fachu, że na najciekawsze rzeczy natykamy się dzisiaj w sieci i nie ma się co z tym krygować. Dostęp do internetu nie przeszkadza mi jednak oglądać jakichś stu filmów rocznie na dużym ekranie (liczba ta została wyciągnięta, żeby nie powiedzieć dosadnie, z głowy) i zazwyczaj to z nich kompiluję rozmaite listy najlepszych zobaczonych tytułów. Choć był to rok dobry dla polskiego kina (Jestem mordercą, Ostatnia rodzina), a ktoś mądry pokazał Bone Tomahawk, na szczycie mojego zestawienia wylądowała Ah-ga-ssi. Nie dość, że w tym roku przeżywam fascynację koreańskim kinem gatunkowym, to jeszcze Park Chan-wook zaadaptował powieść Sarah Waters, zderzając brytyjskość mise-en-scene z właściwą sobie (nie)wrażliwością. Co chwilę miałem ochotę zerwać się z miejsca i ze śmiechem przyklaskiwać niemal każdej scenie. Pożądliwie zabawny, uroczo okrutny, inteligentnie rozegrany.
Komiks:
Komiks u nas silny i trzyma się coraz mocniej. Słowem: nie nadążam z czytaniem, na pierwszy ogień biorąc naturalnie te pozycje, które wymagają prędkiej recenzji. Nieskromnie powinienem pewnie nadmienić, że z największą radochą stawiałem na półce tytuły przez siebie przetłumaczone, czyli fantastyczne Space Dumplins Craiga Thompsona oraz dobiegającą już niestety końca serię Wolverine i X-Men, lecz to zaledwie promil tego, co się ukazało, a jest godne uwagi. Przy zalewie – skądinąd nierzadko znakomitych – amerykańskich serii od Egmontu (od Marvela i DC) i Muchy (z Image) oraz rzeczy z innych stron świata z Wydawnictwa Komiksowego, Timofa czy Kultury Gniewu trudno wyłowić jeden tylko tytuł, który zasługuje na zapisanie w brulionie i podkreślenie grubą krechą, ale postawiony pod ścianą postawiłbym (sic!) na świetne Będziesz smażyć się w piekle Prosiaka. Esencja punkowego komiksopisania o metalowej kapeli. Miód.
Muzyka:
Niby pierwszym, co ciśnie mi się na paluchy, to odkrycie przeze mnie niemieckiej power metalowej kapeli Powerwolf, której bym nie poznał pewnie i do dzisiaj, gdyby nie Łukasz Orbitowski, ale jako że chłopy rypią od dobrych piętnastu lat, trochę obciach w ogóle o tym napomykać. Albo o Blackstar Bowiego; toć każdy wie, że facet nagrał dzieło wielkie. Dlatego mój wybór pada na powrót horrorpunkowego składu Misfits z Glennem Danzigiem jako frontmanem. Panowie zagrali tylko dwa koncerty za oceanem, ale rankiem na drugi dzień siedziałem jak debil i cieszyłem się przy malutkim ekraniku telefonu, od razu po przebudzeniu oglądając marnej jakości amatorskie nagrania. Z rozbiegu napomknę jeszcze o kawałku trasy AC/DC z Axlem Rose'em przy mikrofonie; po raz pierwszy zachciało mi się zobaczyć ich na żywo.
Gry:
Jako że jestem patologicznym konsolowcem z chronicznym brakiem czasu, ogrywam zazwyczaj tylko blockbustery, dlatego wysoko na mojej liście plasują się oczywistości jak chociażby Uncharted 4: A Thief's End i Far Cry: Primal, nadal dozuję sobie oszczędnie znakomite The Last Guardian i wyciskam, co się da z Rise of the Tomb Raider, ale faworyta mam jednego. Nie jest to bynajmniej moja gra roku, lecz Battlefield 1 kazał mi zrewidować swój pogląd na temat strzelanin pierwszoosobowych, z których do tej pory akceptowałem chyba tylko wymienioną powyżej serię od Ubisoftu. Kampania na jednego gracza (jako człowiek traktujący granie jako akt samotny, do sieciowego multiplayera się pewnie nie przekonam) jest co prawda krótka, ale genialna.
Książka:
Mniej w tym roku o literaturze pisałem, dlatego też nie czułem presji, żeby czytać na bieżąco wszystkie nowości jak leci i na większym niż zazwyczaj luzie sczytywałem rzeczy, o których prasa pisała już dawno, a Facebooki polecały miesiące temu. Dlatego dopiero co udało mi się docenić nowe przekłady dzieł Lovecrafta poczynione przez Macieja Płazę, zasiąść do Davida Fostera Wallace'a czy nowej powieści Oli Zielińskiej, ale mam za sobą trochę dobra: The Bone Clocks Mitchella, Pod skórą Fabera albo Ślady Małeckiego. Nadal czeka na mnie polskie wydanie Domu z liści Marka Z. Danielewskiego, Ktoś we mnie Sarah Waters i setka innych książek.
BOTTOM 5:
Film:
Żeby nie było – pierwszy akt Arrival jest całkiem niezły, szlag trafia wszystko nieco później. Do pewnego momentu sądziłem, że obwieszczony jako objawienie „myślącego science fiction” film będzie opowiadał o, między innymi, stale ewoluującej, ale – jak się okazuje – nieprzystającej do sytuacji przedstawionej, czyli kontaktu z cywilizacją pozaziemską, metodologii języka. Jest to zagadnienie dla mnie, faceta, który uważa, że absolutnie trafne komunikowanie swoich myśli jest tyleż umożliwione, co ograniczone przez język, niezwykle interesujące, stąd czekałem jak na szpilkach, jak też dojdzie do ukazanego już w zwiastunie nawiązania kontaktu z obcymi. Odpowiadam: podczas cięcia montażowego. Ale nawet nie chodzi o mój osobisty zawód niewykorzystaniem arcyciekawego tematu, lecz o utopienie całej reszty w melodramatycznej zupie, o czym pisał szczegółowiej nie będę z przyczyn oczywistych, i topornej sterylności całego tego spektaklu, pod koniec którego wymsknęło mi się głośne „Naprawdę?!” poprzedzone cokolwiek niecenzuralnym słowem. Nowy początek to kobyła z dialogami, do których uczepiono stutonowe odważniki, każdej kwestii towarzyszy tu spojrzenie tak chmurne, jak niebo podwieszone nad głowami Amy Adams (skądinąd znakomitej) i Jeremy'ego Rennera (boleśnie tu zbędnego), żebyśmy tylko nie zapomnieli, z jak górnolotnymi konkluzjami mamy tu do czynienia. Pomijam umyślnie kluczową dla filmu kwestię nieliniowego pojmowania czasu i zostawiam ją zorientowanym w fizyce, ale na poziomie czysto fabularnym jest to istna deus ex machina, zarówno leniwy, jak i kłopotliwy na poziomie czysto poznawczym wymyk scenariuszowy.
Komiks:
Tasiemce od Marvela i DC. Trzeba, za przeproszeniem, przerzucić tony gnoju, żeby wyłowić coś ciekawego. Niby fajnie, że jest w czym przebierać, a od przybytku głowa nie boli, ale wypluwane co i rusz tytuły uwidaczniają fakt, iż amerykański komiks to przede wszystkim przemysł.
Muzyka:
Powrót Misfits. Owszem, nie jest to żaden błąd, ani mi się nic na strychu nie pomieszało, lecz Danzig i spółka zachowali się tak, jakby dali psu do powąchania kość i wyrzucili ją przez okno. A z uwagi na to, że Glenn liczy sobie ponoć za koncert niemal milion zielonych, śmiem wątpić, czy przyjadą do Europy z pełnoprawną trasą. Pewnie każdy powróci do swoich zajęć, Danzig nareszcie wypuści covery Elvisa, a Jerry udzieli licencji producentom kapci. Na pocieszenie zostaje Axl Rose.
Gry:
Chyba się spektakularnie na nic nie naciąłem, jedynie rozczarowałem swoim brakiem umiejętności i straszliwie dostałem po dupie pod koniec XCOM 2, bo poczułem się zbyt pewnie z uwagi na to, że w poprzedniej części dokopałem ufokom aż miło. Jak otrząsnę się z szoku, jeszcze się zemszczę.
Książka:
Domknięcie trylogii Stephena Kinga o Panu Mercedesie. Miały być powieści kryminalne od mistrza horroru i po przeciętnym, naładowanym gatunkowymi kliszami pierwszym tomie ładnie się to rozkręciło, ale finał, czyli End of Watch, ledwie zmogłem. King nie potrafił powstrzymać się przed wpleceniem do książki wątków nadnaturalnych, do tego głupawych. Odniosłem nieodparte wrażenie, że sam zdawał sobie sprawę, że nie ma ratunku i chciał jak najszybciej postawić kropkę.
Bartek Czartoryski. Samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies