To nie Gwiezdne Wojny, a Marvel rządzi w popkulturze. Deal with it.
Film Avengers: Wojna bez granic właśnie zgromadził 2 miliardy dolarów wpływów finansowych. Sporo - jak również liczby znaków w tekście, w którym Piotr Piskozub tłumaczy, dlaczego to nie Gwiezdne Wojny a Marvel zasiada obecnie na popkulturowym tronie.
Popkulturowy skecz z papugą. Tylko kto tu, do licha, jest papugą?
Francuski filozof Louis Althusser pisał kiedyś, że popkultura stała się doskonałym nośnikiem współczesnych mitów, w których jak w lustrze mogą przeglądać się określone społeczności i żyjący w poszczególnych dekadach. Prezes Marvel Studios, Kevin Feige, zdaje się rozumieć te słowa jak nikt inny na tym świecie. Dom Pomysłów zdołał stworzyć gigantyczną narrację wokół superbohaterów i złoczyńców, tworząc popkulturowy serial, którego niekończąca się opowieść wydaje się mieć przyszłość przedstawiającą się w kolorowych barwach. Możemy zaklinać rzeczywistość, ale ani twórcy Gwiezdnych Wojen, ani choćby odpowiedzialni za serię filmową z Jamesem Bondem nie zdołali uczynić tego na taką skalę jak Feige i spółka. Marvel już teraz raczy nas trzema filmami rocznie (kontrastuje to choćby z obawami naszych Czytelników o to, czy dwie gwiezdnowojenne produkcje na rok to aby nie przesada?); gdyby nie aspiracje konkurencji z Warner Bros. i 20th Century Fox, zapewne nikt z nas nie miałby nic przeciwko, gdyby ta liczba jeszcze się zwiększyła. Dzieje się tak zwłaszcza teraz, gdy Dom Pomysłów decyduje się przewietrzyć superbohaterską szatnię i stawia na nowych herosów (zasoby w tej kwestii ma przecież nieprzebrane, a T'Challa najlepiej pokazał, że do panteonu można doskoczyć z drugiego szeregu), w dodatku eksperymentując z gatunkami. Od mniej więcej połowy II Fazy MCU widzom zaserwowano już thriller polityczny, osobliwą wariację na temat space opery, heist movie, ekranową psychodelię, kino młodzieżowe, elementy "black power" (a przecież zaraz dojdzie do tego "woman power") i produkcję spod znaku absurdalnego humoru. Zarzut, że Kinowe Uniwersum Marvela to "wciąż to samo" nie był nigdy tak absurdalny jak dzisiaj. W dodatku w odwodzie pozostaje nadal niepewne przejęcie studia Fox, mogące zaowocować poszerzaniem kosmicznych rejonów uniwersum i nowym podejściem do X-Menów.
Na tym tle działania odpowiedzialnych za Gwiezdne Wojny, jak odważnie zauważa Paul Tassi z Forbesa, mogą być jedynie niemożliwą do zrealizowania imitacją tego, co popkulturze obecnie daje Feige i jego kompania. Zauważmy bowiem, że kierunek rozwoju sagi jest identyczny: już teraz mówi się o tworzeniu kolejnych spin-offów i produkcji telewizyjnych w skali, w jakiej udało się to do tej pory jedynie Marvelowi. Zdaniem dziennikarza sukces Domu Pomysłów polega na przemyślanej strategii - w pierwszej kolejności uwydatniono najważniejszych bohaterów, by z czasem wprowadzać do uniwersum nowe postacie, a wszystko łączyć w ramach zakrojonych na szeroką skalę crossoverów. Tassi wychodzi z założenia, że gwiezdnowojenny pociąg na podobnych torach po prostu się wykolei. Rzecz rozbija się przede wszystkim o prawdziwe ikony obu franczyz; gdy Marvel zdaje sobie sprawę z ich wyeksploatowania i oddaje prymat nowym herosom, popularność Rey czy Kylo Rena nigdy nie osiągnie pułapu uwielbienia Yody czy Vadera. W dodatku przypadek filmu Solo: A Star Wars Story najdobitniej pokazuje, że przekładająca się na zyski finansowe wartość żywych pomników sagi może być znacznie przeszacowana. W ten sposób Gwiezdne Wojny wpadają w symptomatyczną pułapkę: jeśli twórcy będą chcieli produkcję Star Wars: Episode IX reklamować jako podsumowanie wszystkiego, co zdarzyło się w filmach od 1977 roku (takie podejście może walnie przyczynić się do zwiększenia wpływów finansowych), dalsza eksploatacja Rey i Finna będzie zupełnie niewiarygodna. Z drugiej strony będący obiektem spekulacji powrót do czasów Starej Republiki i wprowadzenie nowych postaci może stanowić nie lada gratkę dla fanów popkultury, ale już z pewnością nie dla jej przypadkowych odbiorców, którym nazwa "Stara Republika" dziś niewiele mówi. W dodatku Disney sam sobie strzelił w stopę, gdy uznał, że gros materiałów źródłowych stała się niekanoniczna. Paul Tassi wychodzi z założenia, że ta sytuacja wbrew pozorom znacznie ogranicza gwiezdnowojenne opcje w kontekście przyszłości sagi - ironicznie dodaje on, że oglądanie filmu o Luke'u Skywalkerze naprawiającym droidy przez 15 lat będzie nie do zniesienia. Jego zdaniem Marvel ma tu jeszcze o tyle ułatwione zadanie, że może swoje nowe postacie raz po raz zderzać z doskonale znanymi nam herosami; przypomnijcie sobie teraz gościnny występ ikonicznego złoczyńcy w produkcji Solo: A Star Wars Story - jak widzicie to niekoniecznie ścieżka, którą mogą podążać Gwiezdne Wojny, zwłaszcza jeśli zapadnie decyzja o przeskokach w czasie i miejscach akcji następnych filmów.
Na drugim biegunie tego wątku wyrastają trudności obu franczyz pojawiające się na linii decydenci - twórcy. Marvel na tym polu nie jest rzecz jasna bez winy, o czym mogą zaświadczać konflikty Terrence Howard i Edward Norton z włodarzami MCU (wzruszeniem ramion skwitujmy może w tym miejscu kwestię Christopher Eccleston i jego nieustanne narzekanie na wielogodzinną charakteryzację Malekitha). Ostatnim głośnym przypadkiem stała się sprawa Edgar Wright, który przez lata pracował nad produkcją Ant-Man; finalnie porzucił projekt, gdyż - jak sam przyznał - "Chciałem po prostu zrobić film Marvela, a nie sądzę, by Marvel chciał zrobić film Edgara Wrighta. Decyzja o odejściu złamała mi serce, przecież pracowałem nad tym wszystkim tak długo". Sęk w tym, że to ledwie dwa lub trzy projekty ze wszystkich 19, które miały trudności realizacyjne. Jeśli weźmiemy je za papierek lakmusowy kondycji danej franczyzy, to w szeregach Gwiezdnych Wojen pojawiają się już powody do niepokoju. Najpierw scenariusz Michael Arndt do Star Wars: The Force Awakens został wycofany, potem za tworzenie filmu, którego bohaterem miał być Boba Fett, zabrał się Josh Trank - w tym drugim przypadku pożegnanie z reżyserem, który dopiero co wyczyniał cuda i dziwy na planie produkcji The Fantastic Four, wydaje się koniec końców racjonalnym posunięciem. Następnie sternikami obrazu Solo: A Star Wars Story mieli zostać Phil Lord i Christopher Miller; i zostali, kręcąc wiele scen, finalnie tworzonych od nowa przez zastępującego ich już Ron Howard (teraz wiecie, skąd tak duży budżet dzieła). Jest Colin Trevorrow i (nie) jego Star Wars: Episode IX - reżyser został razem z Lordem i Millerem wrzucony do szufladki z napisem "megalomania" i z powodu "różnic w wizji artystycznej" musiał porzucić projekt. Na deser zostaje jeszcze film Rogue One: A Star Wars Story, na papierze stworzony przez Gareth Edwards, w praktyce zaś rzutem na taśmę uratowany w dokrętkach przez Tony Gilroy, który tak podsumował to, co zastał na planie: "Oni byli w strasznych, naprawdę strasznych opałach". Jedna osoba łączy wszystkie gwiezdnowojenne przypadki: szefowa Lucasfilmu, Kathleen Kennedy. Co prawda wygląda na to, że chce ona rządzić twardą ręką, ale być może najlepszą pointą tego tekstu będzie to, że wedle spekulacji na stanowisku miał ją zastąpić... Kevin Feige. Najwidoczniej omnipotencja Disneya już na Marvelu, a nie Gwiezdnych Wojnach jest ufundowana.
Zamiast podsumowania - cieszcie się, fani popkultury!
Zawsze byłem idealistą i może nieco zbyt naiwnie wierzyłem w to, że główną funkcją popkultury jest łączenie ludzi, a nie ich podział na mniejsze czy większe społeczności. Jest tu przecież miejsce na odmienne wizje, różne punkty spojrzenia, dyskusję i wymianę argumentów. Tak się jednak nie stanie, jeśli nad wigilijną michą pierogów będziemy starali się przyprawić sobie gęby szyderców i uzurpujących sobie prawo do jedynych na dzielnicy znawców kultury popularnej. Z założenia powinniśmy ją przecież odbierać intuicyjnie, serduchem, dopiero w dalszej kolejności do głosu dochodzą rozum i logika - w przeciwnym wypadku możemy zapomnieć o tym, że wciąż mamy do czynienia ze sztuką. Intencją tego tekstu nie jest więc wsadzanie kija w gwiezdnowojenne mrowisko, ale wskazanie na to, że w obrębie popkultury dochodzi aktualnie do przełomu, czy to nam się podoba czy nie. Marvel zasiada na fotelu lidera, nawet jeśli to stwierdzenie właśnie przekazuje Wam zagorzały fan uniwersum DC, posiłkując się garścią liczb i faktów. Czy jest to jednak powód do tupania nóżkami albo werbalnych przepychanek? Wręcz przeciwnie - to okazja do wspólnego celebrowania faktu, że kultura popularna żyje i ma się lepiej niż kiedykolwiek. Być może jej współczesne trendy najlepiej podsumowuje nie kto inny jak Thanos, ten sam, który mówi także do nas: "Dread it. Run from it. Destiny still arrives".
Źródło: Zdjęcie główne: Marvel/Lucasfilm/Following the Nerd