Pod koniec pierwszej części potężny Grindelwald został schwytany przy pomocy młodego Newta Scamandera. Grindelwaldowi udaje się jednak uciec z aresztu, po czym zaczyna gromadzić wokół siebie nowych zwolenników, ukrywając przed nimi swoje niecne zamiary. Jego celem jest sprawienie, by rasa czarodziejów przejęła pełną kontrolę nad mugolami. By udaremnić plany Grindelwalda, Albus Dumbledore zgłasza się po pomoc do Newta, swojego byłego zdolnego ucznia. Chłopak zgłasza się, nie wiedząc, jak wielkie wiąże się z tym ryzyko. Przyjaźń i miłość zostaje wystawiona na próbę, a świat czarodziejów zaczyna coraz bardziej się dzielić. W księgarniach już jest dostępny oryginalny scenariusz do Zbrodni Grindelwalda autorstwa J.K. Rowling.
Aktorzy:
Zoë Kravitz, Johnny Depp (17) więcejKompozytorzy:
James Newton HowardReżyserzy:
David YatesProducenci:
Danny Cohen, David HeymanPremiera (Świat):
14 listopada 2018Premiera (Polska):
16 listopada 2018Kraj produkcji:
Wielka Brytania, USACzas trwania:
134 min.Gatunek:
Familijny, Przygodowy, Fantasy
Trailery i materiały wideo
Fantastyczne zwierzęta: Zbrodnie Grindelwalda - zwiastun
Najnowsza recenzja redakcji
Tytuł Fantastic Beasts: The Crimes of Grindelwald jest zlepkiem zupełnie niezwiązanych ze sobą wyrażeń – zwierzęta i Grindelwald? Co tak naprawdę ma piernik do wiatraka? Idąc na film spodziewałam się jednak, że to tylko taki typowy zabieg, który ma spajać serię w całość. Niestety, wielkie było moje zdziwienie i rozczarowanie – sam film również nie trzyma się kupy i tak naprawdę do samego końca nie wiadomo, o czym ta historia właściwie jest.
Punktem wyjścia do wszystkich wydarzeń staje się oczywiście zuchwała ucieczka Grindelwalda z więzienia – przyznam, że scena otwierająca zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i zapowiadała dobrą zabawę na filmie. To właśnie wtedy Gellert pokazał swój spryt i moc, a sam sposób, w jaki uciekł z potrzasku, z całą pewnością zasługuje na słowa uznania. Pomyślałam sobie wtedy: „Oho, rzeczywiście poznamy tu tego wielkiego czarnoksiężnika, który swego czasu był potężniejszy niż Voldemort”. Niestety, tak naprawdę wspomniane intro to jedyny popis Grindelwalda – w późniejszych scenach postać ogranicza się wyłącznie do dialogów bądź monologów (od czasu do czasu spowijając miasta mgłą i woalując je w dziwne czarne zasłony). Nie tego oczekiwałabym po najsilniejszym czarnoksiężniku tamtych lat, tym bardziej w filmie, który tytułowany jest jego nazwiskiem.
Ten przestój jest jedną z największych bolączek filmu – tutaj bohaterowie mówią i biadolą zamiast działać. Na przeciwnym biegunie od Grindelwalda jest przecież Dumbledore, w roli którego debiutuje Jude Law – postać zapowiadana całe miesiące temu ma tu do odegrania tylko kilka pojedynczych scen, z których również niewiele wynika. Rozumiem, że na prawdziwego Dumbledore’a i jego pojedynek z Grindelwaldem przyjdzie jeszcze czas, ale – na litość – oczekiwałam czegoś więcej niż nauczyciela obrony przed czarną magią, który tylko trzyma ręce w kieszeniach (i to dosłownie). Motywacje Dumbledore’a nie są do końca jasne – nie zmierzy się z Gellertem, „bo nie”. Na początku jest to dość intrygujące, jednak gdy po setnej prośbie pada dokładnie ta sama odpowiedź, straciłam zainteresowanie tym, jaki jest prawdziwy powód odmowy. I gdy na samym końcu okazuje się, że Dumbledore i Grindelwald są połączeni braterstwem krwi, nie robi to już na mnie żadnego wrażenia – prawdziwe wyjaśnienie odroczono, by w finale wybrzmiało jeszcze mocniej, jednak wtedy jest już trochę późno i nie wiem, czy kogokolwiek ten powód dalej obchodzi.
Niemniej jednak, zarówno Jude Law jak i Johnny Depp zarysowują nam swoje postaci naprawdę dobrze. Z serii o Harrym Potterze znamy głównie Dumbledore’a i w jego młodszej filmowej wersji widzę wiele podobieństw do dyrektora Hogwartu jakiego wszyscy pamiętamy – scena otoczenia go przez aurorów i założenie kajdanów skojarzyło mi się z pojmaniem w chatce Hagrida (Harry Potter and the Chamber of Secrets) czy osaczeniem w gabinecie (Harry Potter and the Order of the Phoenix). Dumbledore ma wiecznie ten sam zawadiacki uśmiech na twarzy i pozostawia po sobie wrażenie kogoś, kogo już dobrze znamy. Law (w swoim niewielkim wymiarze czasu ekranowego) spisuje się na piątkę - casting uważam za naprawdę trafiony. Johnny Depp natomiast u schyłku filmu Fantastic Beasts and Where to Find Them wzbudzał we mnie mieszane uczucia - trudno bowiem dać aktorowi czystą kartę, gdy w swojej karierze wcielał się w tak wielu ikonicznych bohaterów, z którymi może być wręcz utożsamiany. Teraz jednak, gdy już rzeczywiście ma co zagrać, wypada o wiele lepiej. Jego Grindelwald jest charyzmatyczny i ma potencjał na rozwinięcie i - co najważniejsze - nie widać w nim Johnny'ego Deppa. Ubolewam, że bieżący film nie pozwolił mu na rozwinięcie skrzydeł - produkcja jest sygnowana jego nazwiskiem, a mimo to sam Grindelwald jest tu tak naprawdę na drugim planie. Wszystko przez niepozamykane wątki z pierwszej części, same nikomu nie potrzebne fantastyczne zwierzęta i nowe postacie, które nic nie wnoszą do fabuły.
Postaci będących zapchajdziurami jest w tym filmie jak na życzenie – od samego początku przedstawia nam się jednego bohatera za drugim, budząc w nas przekonanie, że oni wszyscy „po coś” są. Niestety – ich rola ogranicza się tylko do wzbudzania tanich sentymentalnych odruchów w widzach i nawet to im nie do końca wychodzi. Jedną z najbardziej niepotrzebnych fabule bohaterek jest Leta Lestrage – kobieta, która skradła serce obydwu braciom Scamander. Od początku widzimy, jak Newt do niej wzdycha i mamy jednocześnie świadomość, że to Tezeusz zabierze ją do ołtarza. Tworzy nam się nieszczęśliwy trójkąt miłosny, który jakie ma znaczenie dla fabuły? Ano żadne. Dosłownie – żadne, bo Newt w tym samym czasie jest równie mocno zakochany w Tinie Goldstein (swoją drogą siła tego uczucia również mnie zadziwia, bo w pierwszej części o ile dobrze pamiętam skończyło się tylko na flircie). Mamy więc Letę, która nie może się zdecydować, czy kocha bardziej chłopaka z roku w Hogwarcie, czy swojego przyszłego męża. By jeszcze lepiej zilustrować jej sercowe dylematy, otrzymujemy retrospekcję z Hogwartu, w której obserwujemy niesforną dziewczynę i zamkniętego w sobie Newta oraz rodzącą się między nimi młodzieńczą sympatię. Poza wprowadzeniem do fabuły Hogwartu jako easter egga dla wszystkich fanów, nie widzę w tej scenie żadnego większego sensu – retrospekcji jak i całego wątku Lety mogłoby tu wcale nie być, a film i tak nic by na tym nie stracił. To jedna z bohaterek, których miejsce jest na drugim czy trzecim planie - nie rozumiem dlaczego scenarzyści zdecydowali się uwypuklić właśnie ją, odsuwając tym samym Grindelwalda i Dumbledore'a. Bo jakie emocje może w nas wzbudzić ktoś, kogo zupełnie nie znamy?
Co mamy dalej? Credence’a i Nagini. O ile chłopak jest łącznikiem z poprzednią częścią (mizernym bo mizernym, no ale jest), o tyle nowa bohaterka dopiero debiutuje na ekranie. Także i ona jest pewnego rodzaju easter eggiem, bo w końcu to słynny wąż Voldemorta, który odegrał niemałą rolę w sadze o Harrym Potterze. Tutaj jednak poznajemy dziewczynę na długo przed jej dołączeniem do Czarnego Pana – prezentuje nam się jako bohaterka wiecznie cierpiąca, przyklejona do Credence’a jakby był sensem jej istnienia. Nie jest jasne jak poznali się bohaterowie ani co ich tak naprawdę łączy – wspólnie przemierzają ulice Paryża, w milczący sposób rywalizując w konkurencji „kto zrobi bardziej smętną minę”. W całej swojej depresyjności całkiem do siebie pasują – można by nawet wziąć ich za zgraną parę, jednak ich przyjaźń jest zupełnie nieumotywowana. Skoro już padł pomysł wprowadzenia do fabuły Nagini, mógł paść również i taki, by zapewnić jej sensowne backstory. A tak, postać zdaje się być spalona już na starcie - ani razu nie wychyla się ze swojego trzeciego planu i nie zapowiada nic, co w przyszłych filmach mogłoby nas zainteresować. Po co w takim razie w ogóle ruszać ten wątek? Przez fakt zasygnalizowania jej na ekranie już teraz wytwórnia pozbawia się drugiego startu od zera - postać już zaistniała na ekranie i teraz trzeba będzie wybrnąć z jej smutnego wątku, jeżeli przyjdzie potrzeba rozwinięcia bohaterki w przyszłości (a jeżeli nie przyjdzie, ponawiam podstawowe pytanie - po co w takim razie ona w tej fabule w ogóle jest?). Dokładnie te same wątpliwości towarzyszą mi przy okazji wątku Nicolasa Flamela i wplecionego w fabułę Kamienia Filozoficznego - trudno uwierzyć w to, że ich obecność jest tu rzeczywiście potrzebna. To wszystko sprawia wrażenie wciśniętego tak bardzo na siłę, że aż przykro mi patrzeć na to, jak te postacie się marnują. Gdy bowiem nie ma się na coś uzasadnionego pomysłu, nie powinno się tego w ogóle ruszać - przynajmniej ja wychodzę z takiego założenia. Nie każdy wciśnięty do fabuły wątek to dobry easter egg i nie wszystko sprawi, że fan Harry'ego Pottera uśmiechnie się w sali kinowej. Szkoda, że twórcy tego nie rozumieją.
Powracając - sam Credence budzi we mnie mieszane uczucia. Mam nieodparte wrażenie, że jego wątek powinien zostać zamknięty wraz z pierwszą częścią, bo teraz fabuła niebezpiecznie skręca właśnie ku niemu, przez co film gubi się sam w sobie. Nie wiemy, czy skupiać się na Grindelwaldzie, Dumbledorze, Newcie i młodej Lestrange, czy właśnie na genezie bohatera, która z mojego punktu widzenia nie jest szczególnie intrygująca. Sceny z Credence’em traktowałam jako zapychacze, typowe chwile przerwy od reszty wydarzeń. Postać nie jest na tyle charyzmatyczna by intrygowało mnie jej pochodzenie czy życiowy cel – od samego początku Credence’a pokazuje nam się jako narzędzie, jako plastelinowego ludzika, takiego, który przybierze dowolny kształt w zależności od tego, kto akurat trzyma go w dłoni. Nagini przekonuje go o jego wyjątkowości - w porządku, pójdzie z nią. Kiedy zza rogu wychyla się Grindelwald – pal ją sześć, chłopak z miejsca jest kupiony. Westchnęłam z politowaniem w końcowej scenie, w której Grindelwald wmawia Credence’owi, że jest on młodszym bratem Albusa Dumbledore’a (jestem pewna, że wyssał tę historię z palca tylko po to, by chłopak zabił dla niego Albusa – w przeciwnym razie bardzo się zdziwię i to nie w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Co robi Credence? Natychmiast bierze to za pewnik. Bez jakiejkolwiek refleksji, bez poddawania tego w jakąkolwiek wątpliwość – po prostu uznaje, że tak jest i z miejsca jest gotów zabić Dumbledore’a (na dowód czego epicko rozwala zaklęciem najbliższą górę). Jak tu podchodzić do takiego bohatera na poważnie? Credence to kukła, którą można manipulować wedle swojego życzenia, a fakt, że jest gotowy zabić osobę, z którą nigdy nie wymienił nawet spojrzenia, jest dla niego dodatkowym minusem. I w takich scenach naprawdę nie wiem czy jest sens, by ten niepewny siebie chłopaczek był filarem dla całej fabuły – jestem trochę zawiedziona, że twórcy nie wymyślili czegoś lepszego i nie zdecydowali się pożegnać Credence’a w wybuchu w Nowym Jorku, tak, jak to miało miejsce w pierwszej części. W chwili obecnej cały ten wątek budzi jedynie moje wzruszenie ramion i nie mogę do niego podejść inaczej, niż jak do przedłużonego na siłę łącznika z pierwszą częścią.
To jednak nie koniec niepotrzebnych wątków – scenarzyści zdecydowali się bowiem wysunąć na główny plan uczucie łączące Queenie i Kowalskiego, a także wprowadzić bliżej nieznanego Yusufa Kamę, który (mobilizowany równie absurdalnym powodem co Credence w nienawiści do Dumbledore’a) pragnie zniszczyć Obskurodziciela. I podczas gdy na dwójkę zakochanych możemy nieco przymknąć oko (w końcu znamy ich z pierwszej części) o tyle Yusuf jest postacią zupełnie zbędną. Najlepszym tego dowodem jest końcowa część filmu, w której jego los przestaje obchodzić nawet samych twórców – wszystkie wątki kumulują się w jednym miejscu i Yusufa odsuwa się na bok, bo zwyczajnie nie jest do niczego dłużej potrzebny. W tym miejscu moje pytanie – po co w ogóle wprowadzać tę postać? Po co wysilać się na tyle, by opisywać jej tragiczną historię z przeszłości, po co analizować jej drzewo genealogiczne? I nade wszystko – po co wprowadzać dodatkowy wątek wyjaśniający, że w jego oku bytuje pasożyt? Nie ma to kompletnie żadnego znaczenia dla historii, a twórcy mimo wszystko postanowili stracić na to trochę fabularnego czasu. W takich momentach do filmu nie da się podejść inaczej niż z kwaśną miną – właśnie taka towarzyszyła mi w wielu miejscach podczas seansu.
Tak naprawdę to chyba sama seria "Fantastyczne zwierzęta"rujnuje potencjał całej historii. Nie rozumiem dlaczego punktem wyjścia do wszystkiego staje się w nowych filmach Newt Scamander i jego zwierzęta. O ile pierwszą część można poświęcić jego historii, o tyle w drugiej jest on zupełnie niepotrzebny. Bestie i stwory wprowadza się do fabuły chyba tylko po to, by móc zaczepić się o ten nieszczęsny tytuł, jednak gdyby się tak dobrze zastanowić - jaki sens ma zbieracz gatunków zwierząt w walce z Grindelwaldem? Przecież Newt nie ma żadnego związku ze złoczyńcą i nie można nawet mówić, by mobilizowało go jakieś własne wewnętrzne przekonanie, chęć zemsty, czy cokolwiek innego. Dumbledore każe mu iść i walczyć, a Newt ze skuloną głową idzie i walczy, również nawet się nad tym nie zastanawiając. Eddie Redmayne może i wypadł dobrze w pierwszej części, kiedy faktycznie miał co robić - teraz jednak zupełnie nie widzę potrzeby, by dalej był na ekranie ze swoimi zwierzętami, bo w efekcie tego zabiegu otrzymujemy takie właśnie kwiatki: niepotrzebne wątki miłosne, gonitwy za zwierzętami, na siłę przedłużone historie z pierwszej części. Moim zdaniem to duży błąd by kontynuować tę serię właśnie pod szyldem Fantastyczne zwierzęta - przez to wszystko tworzy się dodatkowy chaos i nie wiadomo zupełnie komu poświęcać uwagę. Nic więc dziwnego, że koniec końców nie poświęca się jej tak naprawdę nikomu.
Jestem fanką magicznego świata wykreowanego przez J.K. Rowling, jednak w nowej serii filmów nie czuję tej samej magii. Niemniej jednak, oddaję wyrazy uznania za widowiskowe efekty specjalne oraz wiele drobnych nawiązań do oryginalnej serii książkowo-filmowej. Pod względem wizualnym nowy film jest na najwyższym poziomie - efekty dopięto na ostatni guzik; świetnie wypada także ścieżka dźwiękowa z zupełnie nowymi motywami. Te drobne easter eggi mogą wywołać nutkę nostalgii - kadry w Hogwarcie umyślnie zbudowano tak, by w tle majaczyły tyczki na boisku do Quidditcha, czy też tak, by pokazać nam Wielką Salę i czekające na uczniów stoły. Na plus także jedna z początkowych scen z Grindelwaldem, który swoim uśmiechem wydaje wyrok na świeżo osierocone niemowlę. W ciekawy sposób nawiązuje to do późniejszych losów Harry'ego Pottera, który w podobny sposób stracił rodziców - wówczas jednak chłopiec przeżył, czego nie można powiedzieć o dziecku z tej części filmu. Widać, że twórcom zależy na tym, by wprowadzić widza w klimat oryginalnej serii. Doceniam drobne gesty, jednak tym samym krytykuję wspomniane wcześniej nachalne nawiązania. Wyznaję prostą zasadę: co za dużo, to nie zdrowo. Powinna ona przemknąć przez myśl także scenarzystom i to na długo przed rozpoczęciem pisania scenariusza.
Z początku wydawało mi się, że film będzie próbą przedstawienia nam tytułowych zbrodni Grindelwalda. Im dłużej jednak oglądałam to, co dzieje się na ekranie, tym bardziej w to wątpiłam. Sprawa Grindelwalda jest problemem drugoplanowym – twórcy kładą nacisk przede wszystkim na:
- uczucie między Letą Lestrange a Newtem/Tezeuszem/jej bratem/jej rodziną (można wpisać cokolwiek – bohaterkę gnębi tak wiele traum że na pewno dałoby się wymienić tu jeszcze więcej);
- genezę Credence’a – zahukany i patrzący wiecznie spod byka bohater dalej zachodzi w głowę skąd się wziął i kim tak naprawdę jest, a my tylko ziewamy, bo odciąga nas to od sedna całej produkcji (Chociaż czy aby na pewno...? Nie ustaliliśmy przecież czym to sedno tak naprawdę jest);
- pokazywanie fantastycznych stworzeń pod każdym możliwym pretekstem - gdy widzę, jak Niuchacz okrada Grindelwalda z najcenniejszego dla niego artefaktu ogarnia mnie pożałowanie dla kierunku, w którym zmierza ta fabuła. To trzymający w napięciu film o mrocznej magii? Te gagi budzą wątpliwość.
- kryzys w związku drugoplanowych postaci, jakimi są Queenie i Kowalski - jedna z finałowych scen, w której się rozstają, ma chyba rozedrzeć widzom serce na dwoje. Nic z tego - jak już ustaliliśmy, są oni nikim innym jak bohaterami z dalszego planu, więc trudno tu mówić o większych emocjach (tym bardziej, że ich związek tak często jest nam prezentowany jako kpina, a sama Queenie jako niezrównoważona psychicznie).
Z bolejącym sercem przyznaję filmowi 5/10. Wciąż doceniam produkcję za wykreowany magiczny świat i widzę potencjał w poszczególnych postaciach, jednak ta historia to po prostu spory zawód. Być może twórcy wyciągną lekcję ze swoich niedociągnięć w tej części i kolejne będą już znacznie lepsze pod względem fabularnym. Rozpatrując produkcję pod względem znaczenia dla całej serii, nie da się nie zauważyć, że Fantastic Beasts: The Crimes of Grindelwald są historią o niczym i tak naprawdę jedynym, co powinniśmy wynieść z tego filmu to to, że Grindelwald uciekł i zaczyna zbierać grono popleczników. To, co ważne, streścić można dosłownie w kilku słowach - cała reszta to pustka, nic nie wnoszące wątki i historyjki, które można przespać w kinowym fotelu zupełnie nic na tym nie tracąc. Smutek i szkoda. Liczyłam na coś lepszego.
Pokaż pełną recenzję
Obsada
-
Zoë Kravitz Leta LestrangeLeta Lestrange
-
Johnny Depp Gellert GrindelwaldGellert Grindelwald
-
Ezra Miller Credence BareboneCredence Barebone
-
Katherine Waterston Tina GoldsteinTina Goldstein