Marvel vs Capcom Infinite to nowa odsłona serii bijatyk, w której przeciwko sobie stają najpopularniejsze postacie z gier firmy Capcom oraz komiksów Marvela.
Najnowsza recenzja redakcji
Seria Marvel vs Capcom Infinite ciągnie się z nami już od przeszło 2o lat. Pamiętam, jak sam pod koniec lat 90. zagrywałem się na PlayStation w protoplastę, czyli X-Men vs Street Fighter. Połączenie tych dwóch światów było czymś nowym, świeżym, zaś możliwość skopania Ryu zadka jako Wolverine dawała masę satysfakcji. Przez lata seria ewoluowała, dodawano nowe postacie i uniwersa z obu marek, aż w końcu, po 5 latach przerwy, otrzymaliśmy najnowszą odsłonę. Szkoda tylko, że właściwie każda zmiana, jaką przez ten czas dokonano, wyszła produkcji na złe.
Długo starałem się znaleźć jakiś większy pozytyw w tym tytule i jedyne, co mi przychodzi do głowy, to fabuła. Historia wojny połączonego uniwersum Domu Pomysłów i Capcomu z Ultronem-Sigmą jest dokładnie tym, czego można spodziewać się po twórcach. Nie pozbawiono jej wzlotów, upadków, zdrad i zawirowań fabularnych. Nie chcę zdradzać szczegółów, by nie zepsuć Wam zabawy, jest to opowieść warta poznania. Jednak tutaj pojawia się również pierwszy zgrzyt. Mianowicie opowieść jest mocno pospieszona. Na dzień dobry trafiamy w środek już trwającego konfliktu i dopiero z czasem poznajemy jego kulisy. A w momencie, gdy już w pełni zrozumiemy, o co tu chodzi to... Następuje koniec gry. Cały tryb fabularny to od dwóch do trzech godzin. Delikatnie mówiąc, trochę za mało.
Gra wieloosobowa nie wygląda lepiej. Jest mało trybów, mało zawodników (nie ma nawet niektórych z kampanii - będą dostępni jako płatne, i to sporo, DLC), dodatkowo wcale nie tak łatwo znaleźć kogoś do wspólnej gry, a jak się już to stanie, to nie raz i nie dwa zdarzy się, że połączenie zostanie zerwane. Problem z liczbą trybów tyczy się również, a raczej przede wszystkim, gry dla jednego gracza. Jeżeli ktoś skończył kampanię, a nie uśmiecha mu się gra online, to tak naprawdę właściwie nie ma, co robić.
Wielka szkoda, że wspomniane maksymalne trzy godziny na przejście kampanii to czas, jaki nad produkcją spędzą tylko najbardziej niedzielni gracze. Tu pojawia się kolejny problem Marvel vs Capcom Infinite: gra jest po prostu za łatwa. Może brzmi to durnie, ale przypomnijcie sobie wszystkie te partie Street Fightera, skomplikowane ciosy i sekwencje. Mechanikę, którą poprzednie odsłony Marvel vs Capcom tak dobrze zaimplementowały, sprawiając że, gry wyciskały z nas siódme poty. Pamiętacie? To teraz wywalcie te wspomnienia za okno, bo najnowsza część to spacer w parku, za rączkę z wielkim i muskularnym gościem który zrobi dla Was wszystko. Nawet ataki dystansowe i specjalnie zwykle nie wymagają nic więcej niż wciśnięcie jednego przycisku. Ja rozumiem chęć dotarcia do nowego odbiorcy, ale problem jest taki, że ten stary nie znajdzie tu raczej wyzwania, nawet na najwyższym poziomie trudności.
Nawet oprawa graficzna pozostawia sporo do życzenia. Przesiadka na Unreal Engine była gigantycznym błędem ze strony twórców i ośmielę się stwierdzić, że poprzednia część, wydana jeszcze na konsole starej generacji, wyglądała po prostu lepiej. Jedyną rzeczą do której nie mogę się przyczepić to dźwięki i muzyka. Te zostały wykonane naprawdę dobrze, jednak nie wystarczy to, żeby uratować całą produkcję.
Podsumowując, Marvel vs Capcom Infinite to gra słaba, niedokończona, ze zmarnowanym potencjałem, nudna i zrobiona dla wyraźnego skoku na kasę. Gdyby nie przyzwoita historia, oprawa dźwiękowa i niektórzy bohaterowie, ocena byłaby znacznie niższa.
PLUSY
+ niezła, choć krótka fabuła,
+ niektórzy bohaterowie,
+ oprawa dźwiękowa,
MINUSY:
– w zasadzie wszystko inne.