„Birdman” był długo oczekiwany ze względu na popularną ostatnio tematykę superbohaterów i obowiązkową dla niej gwiazdorską obsadę. Za najważniejszy jednak czynnik należy uznać samą osobę reżysera, Alejandro G. Innaritu. Meksykański artysta już czterokrotnie dowiódł swojej niezwykłej filmowej wrażliwości i pomysłowości. Początkowo Innaritu fascynował się multinarracją. W „Amores perros” podobnie jak Quentin Tarantino w „Pulp Fiction” opowiadał kilka różnych historii mających wspólne punkty; w „21 gramów” powtórzył zabieg, dodając do niego chronologiczne zagmatwanie; w „Babel” z kolei opowiadał łączące się ze sobą historie ludzi przebywających na rożnych kontynentach. Pokazany w 2010 roku „Biutiful” był odejściem od dotychczasowej konwencji, choć dzięki fantastycznej grze Javiera Bardema i wzruszającej historii znów uwiódł widzów i krytyków. Z „Birdmanem” będzie podobnie.
Innaritu swoim najnowszym filmem jest przede wszystkim niewiarygodnie na czasie. Moda na ekranizacje komiksów trwa w najlepsze, a na duży ekran wchodzą coraz to mniej znane rysunkowe postacie. Marvel Studios, 20th Century Fox, Sony Pictures i Warner Bros. ogłosili zaś tyle kolejnych filmów na najbliższe kilka lat, że nie wiadomo, czy wystarczy gwiazd w Hollywood, by je wszystkie obsadzić. Niemniej „Birdman” nie mierzy się z mitem superbohatera i nie dekonstruuje schematów tego rodzaju kina, jak robiły to chociażby „Kick-Ass” czy „Defendor”. Szukający sposobu na nieoczywiste podejście do tematu meksykański reżyser postawił na umieszczenie w centrum nie samego herosa, ale grającego go aktora. I to z jego mitem rozprawia się w swoim najnowszym filmie.
[video-browser playlist="636041" suggest=""]Oto bowiem poznajemy Riggana Thomsona, aktora wcielającego się niegdyś w słynnego Birdmana i jednocześnie usilnie próbującego zerwać z tym wizerunkiem. Udział w trzech filmach o Człowieku Ptaku zapewnił mu pieniądze i sławę. To jednak, czego mu nie dał, to artystyczne spełnienie. Innaritu do wykreowania głównej postaci podszedł nie bez humoru (podobnie jak w całym filmie, co zresztą jest w jego twórczości nowością), bo kto wie, czy za najlepszy tegoroczny żart w świecie kina nie należy uznać obsadzenie w tej roli… Michaela Keatona, czyli aktora, którego kariera zatrzymała się na „Batmanie”. Choć gwiazda filmów Tima Burtona robiła, co mogła, nigdy nie udało się jej ponownie wznieść na szczyt.
Riggan stara się odciąć od swojej przeszłości i chce pokazać wszystkim, że nie jest tylko podstarzałym celebrytą. Miano pełnoprawnego aktora ma zapewnić mu broadwayowska adaptacja „What We Talk About When We Talk About Love” Raymonda Carvera, którą napisał, wyreżyserował i w której gra główną rolę. Podczas gdy oglądamy kolejne stadia przygotowań do sztuki, Innaritu dokonuje rozliczenia z mediami oraz przedstawia dobre i złe strony sławy. Całość natomiast to przede wszystkim studium jednostki, wewnątrz której ciągle dochodzi do walki między ambicją a strachem przed upokorzeniem.
Chociaż obserwacje reżysera są trafione mniej (krytyk z „New York Timesa” jako Bóg) lub bardziej (oddawanie się w pełni roli prezentowane przez postać Edwarda Nortona), to „Birdman” i tak zostawi widzów z opadem szczęki dzięki fenomenalnej oprawie wizualnej. Jazzowe rytmy Antonio Sancheza wygrywane na perkusji doskonale zgrywają się ze zdjęciami Emmanuela Lubezkiego. Słynący ze swojej fantastycznej pracy przy „Ludzkich dzieciach” i „Grawitacji” operator postawił w kwestii długich ujęć kropkę nad i – „Birdmana” sfotografował tak, jak gdyby przez dwie godziny trwania filmu nie było żadnego cięcia. Wow.