Czysta krew ("True Blood"), debiutując w 2008 roku, stała się doskonałą alternatywą dla mających premierę w podobnym czasie Pamiętników wampirów i "Sagi Zmierzch". Podczas gdy tam wampiry błyszczały w słońcu i przybierały postać nastolatków o cierpiących minach, w produkcji HBO bliżej było im do tradycyjnego wizerunku ukształtowanego przez słowiańskie legendy. Jasne, te wampiry też się zakochiwały i przeżywały rozstania, ale nie straciły nic ze swojej drapieżności.

To, co sprawiło jednak, że Czysta krew stała się fenomenem, to zawarty w niej komentarz społeczny i polityczny. Pełne krwi i seksu fantasy było w zasadzie jedną wielką alegorią naszej rzeczywistości, a w nadprzyrodzonych istotach odbijały się problemy życia codziennego. Czysta krew niejednokrotnie poruszała tematykę homoseksualizmu, rasizmu i szeroko pojętej tolerancji. Gatunkowy płaszcz dodatkowo pozwolił uniknąć nachalnej światopoglądowej propagandy i infantylizmu znanego chociażby z Glee.

Fala popularności wampirów dobiegła końca, więc przyszła także pora na pożegnanie z wampirami z Luizjany. Słupki oglądalności zaczęły topnieć nie tylko z powodu przemijającej mody na krwiopijców, ale też charakterystycznego dla seriali z dłuższym stażem spadku jakości. Po kilku sezonach fabuła Czystej krwi zatraciła gdzieś już swój społeczny wydźwięk, frapujące fetysze zostały zastąpione w warstwie estetyczne przez kamp i kicz, a aktorzy wraz z granymi przez siebie bohaterami się wypalili. Gdy to wszystko stało się faktem i od produkcji odwrócili się zarówno krytycy, jak i fani, pojawił się kolejny problem – serial był zaledwie w połowie swojego antenowego życia.

[video-browser playlist="633399" suggest=""]

Ostatnie 3 sezony Czystej krwi zgodnie z tematyką można porównać do istoty nieumarłej, tyle że raczej do zombie aniżeli wampira. Serial był klasycznym telewizyjnym żywym trupem – z wyglądu przypominał wspaniałego siebie sprzed lat, lecz po przyjrzeniu się na jaw wychodziły bezmózgie wątki i nieodwracalne zmiany. Kiedy ogłoszono, że 7. sezon będzie ostatnim, można było mieć nadzieję, że świadomi bliskiego końca produkcji twórcy wyciągną wszystkie asy z rękawa. O ile niewiele osób marzyło o powrocie do świetności z 1. sezonu, to chyba nikt nie przypuszczał, że scenarzyści zostali w ręku z samymi blotkami.

Ostatni sezon to w zasadzie porażka na całej skalanej krwią linii, a finałowy odcinek całkiem nieźle symbolizuje tę luizjańską tragedię. Wątki tu rozwijają się według znanej tylko twórcom logiki, a nowi bohaterowie, potrzebni scenarzystom do załataniu fabularnych dziur, biorą się z powietrza. Niekoherencja przedstawianej historii budzi zdumienie tym bardziej, że jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć był czas na zaplanowanie właściwego dla serialu końca.

Tymczasem oglądamy ciągłą żonglerkę wątkami, które niekoniecznie się ze sobą splatają i dążą do jakiegokolwiek zwieńczenia. Ot, weźmy na przykład postać Jasona. Po wielu miesiącach starań w końcu udaje mu się skonsumować w pełni związek z Violet, po to by kilka odcinków później ni stąd, ni zowąd "odnowić znajomość" z Jessicą, a następnie związać się z nowo poznaną dziewczyną Hoyta, Bridgette. Jeśli scenarzyści tak bardzo dążyli do happy endu dla Jasona, czemu nie zdecydowali się poprzestać na powrocie do wampirzycy? Jaki cel miało ponowne wprowadzenie Hoyta na 3 odcinki przed końcem? Jego związek z Jessicą od początku był burzliwy, a para nigdy nie należała do ulubionych wśród fanów. Tymczasem w końcówce Czystej krwi twórcy próbują nas przekonać, że to miłość większa niż jakakolwiek inna, którą do tej pory widzieliśmy. Czy ktoś z ekipy serialu pamięta, jakie były ich początki? Po 5. sezonie odszedł Alan Ball, showrunner i twórca serialu, a HBO zamiast skończyć serial zdecydowało się zatrudnić innych ludzi. Szkoda, że nie kazano im też obejrzeć pierwszych sezonów – logika wydarzeń w finale wskazuje na to, że tego nie zrobili.

[video-browser playlist="633400" suggest=""]

Z kolei pojawienie się nowej kobiety w życiu Jasona (i to w dodatku tej jedynej) w ostatniej chwili to już po prostu czyste lenistwo scenarzystów. Równie dobrze lek na tajemniczą chorobę atakującą wampiry bohaterowie mogli znaleźć na ulicy. Zresztą wątek zapalenia wątroby typu V jest największym zawodem finałowej serii. To, co dla wampirów mogło być prawdziwą apokalipsą (i było przy okazji przyzwoitym komentarzem dotyczącym tolerancji wobec chorych), okazało się w gruncie rzeczy okazją do pokazania mało interesującej walki z japońską mafią. Naprawdę, nie na to czekali przez 7 sezonów fani Czystej krwi.

Mizernie wypadły próby zwieńczenia podróży poszczególnych bohaterów. Powrót miłości Billa i Sookie był mniej więcej tak oczekiwany jak zejście się Teda z Robin w Jak poznałem waszą matkę - bardziej zabiegali o niego chyba twórcy niż sami widzowie, którzy wbrew zamierzeniom ulegli urokowi Erica. Ten z kolei z Pam u boku skończył w Fangtasii, co być może zgrabnie nawiązuje do początków serialu, ale nijak ma się do ostatnich wydarzeń z życia bohaterów. Lafayette, na którego nie było pomysłu już od kilku sezonów, przez cały odcinek nie odezwał się słowem. Andy, Arlene i Sam jak zwykle przewinęli się gdzieś w tle, nie odgrywając większej roli.

Czytaj również: "The Walking Dead" - homoseksualizm w 5. sezonie

Ostatnim gwoździem do trumny była zaś finałowa scena. Po latach oglądania bryzgającej wszędzie krwi, orgii z udziałem połowy miasteczka i scen przesuwających granicę tego, co można pokazać w telewizji, otrzymujemy przesłodzone do granic możliwości szczęśliwe zakończenie. Gdyby Bill nie rozprysnął się w chwili śmierci i miał jeszcze ciało, pewnie przewróciłby się w grobie.

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj