Gwoli przypomnienia, dwunasty odcinek drugiego sezonu Dark Matter pozostawił nas w pałacu Zaironu tuż po brutalnym przejęciu władzy nad planetą przez Ryo Ishidę. Historię urwano w momencie, kiedy jego dotychczasowi przyjaciele z Razy byli w kompletnym szoku, nie wiedząc, co za chwilę ich czeka. To mieliśmy zobaczyć w finale o wiele mówiącym tytule But First, We Save the Galaxy. I nie zobaczyliśmy. Finał pokazał to, co już było widoczne wcześniej. Twórcy Dark Matter, a są przecież nimi ludzie odpowiadający za sukces Gwiezdnych wrót – Joseph Mallozi i Paul Mullie, ewidentnie nie wiedzieli, w którą stronę chcą popchnąć cały serial. Drugi sezon zaczęli naprawdę dobrze i do odcinka, w którym Raza pozyskuje Blink Drive, a przy tym trafia do alternatywnej rzeczywistości, serial był na fali wznoszącej. Później było strasznie nierówno, a widz tak naprawdę nie do końca wiedział, gdzie twórcy chcą go ostatecznie zaprowadzić. Dwunasty odcinek sugerował finał, w którym Raza będzie musiała zmierzyć się ze swoim dotychczasowym towarzyszem – Ryo. Trzeba przyznać, że byłaby to naprawdę ciekawa zagrywka z ich strony, tym bardziej że jeden z Proroków powiedział wprost: ktoś zdradzi załogę. Co prawda w pewnym sensie do tego doszło, ale chyba nie tego oczekiwano. Finał z miejsca rzuca nas w kompletnie inne miejsce w galaktyce, gdzie ponownie spotykamy Truffault z korporacji Mikkei. Co zaskakujące, odnajduje się tam też załoga Razy (choć bez Ishidy), która bez ogródek mówi, że dojdzie do zamachu na pierwszym od wielu lat szczycie najbardziej liczących się korporacji. Załoga dysponująca informacjami z alternatywnej rzeczywistości chce pomóc temu zapobiec, by nie doszło do przewidywanej przez Proroków wojny korporacji. Finał nie jest niczym więcej, jak rozgrywką pomiędzy Razą, korporacjami i Ryo Ishidą, która ma doprowadzić do uratowania wspomnianej galaktyki. Trzeba przyznać, że po pierwszym szoku związanym z tak dużym przeskokiem fabularnym odcinek początkowo nawet potrafi zainteresować aż do momentu przybycia na stację, gdzie ma dojść do spotkania. Od razu mamy wrażenie, że przecież to już widzieliśmy (i to naprawdę wiele razy) w takich serialach, jak choćby Babilon 5 czy Gwiezdne wrota, z których Malozzi i Mullie czerpią wręcz pełnymi garściami. Dlatego też historia zaczyna powoli nużyć, a my czekamy aż do wielkiego finału, w którym... No właśnie - to widzieliśmy również. Zresztą znamienite dla tej produkcji było to, że wiele pomysłów i wątków czerpie z różnych seriali. Do pewnego momentu ta formuła bawiła, ponieważ obok tego twórcy wykazywali się własną inwencją. Pod koniec drugiego sezonu pomysłów ewidentnie im zabrakło, przez co poszli po linii najmniejszego oporu, dając widzowi to, co przecież sprawdzało się już tyle razy. Niestety – po tym, jak prowadzono fabułę, należało oczekiwać czegoś o wiele więcej niż wybuch. Grzechów i grzeszków w drugim sezonie popełniono więcej. To przede wszystkim mnóstwo niezakończonych wątków, z zabójstwem Corso (tego z Razy) na czele. Otwarto wiele furtek, które mogły stanowić wręcz główny motyw całego sezonu czy nawet serialu, a dostaliśmy mało emocjonujący finał, który otwiera kolejne. Sami twórcy zostawili sobie przy tej okazji możliwość mocnego zmodyfikowania części, jeśli nie całej obsady (do czego pewnie i tak nie dojdzie), co pokazuje, że wokół Dark Matter nie dzieje się zbyt dobrze. Finał niestety rozczarował. Nie pozostawił u widza wrażenia, przez które będzie on wyczekiwał na trzeci sezon. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że gdyby nie powstał, to praktycznie nic wielkiego by się nie stało. W końcu jedno wielkie bum rozwiązuje tak naprawdę wszystkie problemy, tak serialowych bohaterów, jak i twórców, którym po prostu zabrakło ikry do zrobienia czegoś więcej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj