

Facet z Florydy to opowieść, której nie można odmówić pomysłu. Popularne memy stają się punktem wyjścia do różnych absurdalnych zdarzeń – jest to coś, co warto pochwalić, bo bywa nawet zabawnie. Problem w tym, że twórcy miniserialu stoją w rozkroku pomiędzy popadaniem w totalny absurd a opowiadaniem na poważnie. To, co początkowo ogląda się nieźle, szybko staje się generyczne, oklepane i zwyczajnie nudne. Tak jakby w pewnym momencie zabrakło pomysłu, jak to pociągnąć w niedorzecznym kierunku, więc oparto wydarzenia na oczywistych rozwiązaniach gatunkowych. Pierwsze odcinki wciągają i angażują, ale później wszystko się rozpada i nie wykorzystuje potencjału.
Można odnieść wrażenie, że twórcy chcieli stworzyć jakąś dziwaczną mieszankę komedii z kryminałem w stylu Quentina Tarantino czy braci Coen. Żaden element nie ma jednak szansy wybrzmieć na tyle, by osiągnąć odpowiednią jakość. Gdy już jesteśmy w drugiej połowie sezonu, miniserial traci swoje tempo, a dłużyzny i powtarzalność schematów zaczynają nam doskwierać. Rozpoczyna się festiwal oczywistości i głupich zachowań postaci, które niszczą potencjał opowieści. Seans filmu z czasem daje coraz mniejszą przyjemność.
Problem w tym, że tu nawet nie ma interesujących postaci. Mike w wykonaniu Edgara Ramireza jest po prostu nieciekawy. Trudno dostrzec w tych bohaterach jakieś oznaki życia czy charyzmy. Czasem popada to w śmieszność (jak z gangsterem Mossem), ale twórcy nie są w stanie tego należycie poprowadzić. Moss raz jest skończonym głupkiem i fajtłapą, innym razem stanowi największe zagrożenie – ale to już wówczas nie działa. Zresztą przez brak wiarygodności traci każda postać. To, co powinno napędzać historię, szybko staje się jej mocną wadą. A przecież wyraziści bohaterowie powinni nadrabiać wady scenariusza.
Tak do końca nawet nie wiadomo, o czym miał być Facet z Florydy. Ten miniserial tak bardzo mota się pomiędzy różnymi motywami, że nie można dostrzec wyraźnego celu fabularnego. Co prawda twórcy podają nam go na tacy w oczywistym finale, ale droga do niego jest zbyt chaotyczna i pozbawiona pazura. Jakby scenarzyści sami nie byli pewni, czy to historia skoku, poszukiwania skarbu, niebezpiecznego romansu, czy może toksycznej relacji ojca z synem. Jest tu tyle pozornie ważnych wątków, że opowieść nie miała szans nabrać wiatru w żagle i w pełni pokazać ten swój rozrywkowy charakter.
Nie mogę jednak powiedzieć, że Faceta z Florydy źle się ogląda. Serial wchodzi lekko, łatwo i nawet przyjemnie. Tylko co z tego, skoro po seansie pozostaje wrażenie, że jednak nie było warto? To, co miało tutaj potencjał, jest spektakularnie marnowane, a to, co powinno być najważniejsze, czyli absurdalna konwencja wynikająca z memów, rozmywa się bezpowrotnie w połowie sezonu. Trochę szkoda, bo pomysł był ciekawy.
Poznaj recenzenta
Adam SiennicaZastępca redaktora naczelnego naEKRANIE,pl. Dziennikarz z zamiłowania i wykładowca na Warszawskiej szkole Filmowej. Fan Gwiezdnych Wojen od ponad 30 lat, wychowywał się na chińskim kung fu, kreskówkach i filmach z dużymi potworami. Nie stroni od żadnego gatunku w kinie i telewizji. Choć boi się oglądać horrory. Uwielbia efekciarskie superprodukcje, komedie z mądrym, uniwersalnym humorem i inteligentne kino. Specjalizuje się w kinie akcji, które uwielbia analizować na wszelkie sposoby. Najważniejsze w filmach i serialach są emocje. Prywatnie lubi fotografować i kolekcjonować gadżety ze Star Wars.
Można go znaleźć na:
Instagram - https://www.instagram.com/adam_naekranie/
Facebook - https://www.facebook.com/adam.siennica
Linkedin - https://www.linkedin.com/in/adam-siennica-1aa905292/

