Ostatni odcinek pierwszego sezonu Koła czasu nie spełnił wysokich oczekiwań. Kulminacja wydarzeń nie przyniosła zbyt wielu emocji, dlatego finał nie satysfakcjonuje. Oceniam.
Finałowy odcinek 1. sezonu
Koła czasu rozpoczął się od retrospekcji sprzed trzech tysięcy lat. Nie przypominały one tych, które otwierały pierwszy tom książki Roberta Jordana, choć o tych wydarzeniach słuchaliśmy już w pieśni Thoma. Poznaliśmy Lewsa Therina Telamona, czyli Smoka, który spowodował Pęknięcie Świata w przeszłości. Chciał podzielić Aes Sedai na frakcje kobiet i mężczyzn i szykował się do starcia z Czarnym. I tak naprawdę nic więcej się nie wydarzyło, co trochę rozczarowało. Jak już się wprowadza ważną postać do historii i to w momencie, gdy rozgorzała bitwa w teraźniejszości, to jednak nie po to, żeby nic nie wniosła do finału sezonu. Spostrzegawczy widzowie zobaczą grę kolorów ubiorów Latry (biały) i Lewsa (czarny). Może nawet połączą to z symbolem yin i yang w Oku Świata. Natomiast ciekawostką był widok z okna. Na zewnątrz rozpościerało się niezwykle rozwinięte miasto sprzed Pęknięcia. Trzeba oddać serialowi, że w tym wypadku efekty komputerowe były znakomite i na poziomie kinowych superprodukcji.
Rand i Moiraine przedzierali się przez Ugór, który prezentował się upiornie, podobnie jak Oko Świata. Natomiast starcie z Ishamaelem (to imię jest podane przez Amazon Prime Video w obsadzie) nie pasjonowało. Fares Fares to kiepski wybór do tej roli. Przez niego obnażyły się słabości dialogów, które nie miały w sobie głębi. Aktorzy wypowiadali je bez zaangażowania. Nawet użycie przez Randa Jedynej Mocy nie powodowało wzrostu emocji. Później młodzieniec mówił, że poczuł szaleństwo, co można było dostrzec na jego twarzy, ale zostało to za słabo podkreślone przez Joshę Stradowskiego. Ta konfrontacja zawiodła, bo rozczarowali aktorzy, efekty specjalne i przede wszystkim poprowadzenie tego wątku. Wizja przyszłości z Egwene, którą Ishamael pokazał Randowi, też nie przekonywała. Miała stanowić dla niego torturę, a tak nie było. Zupełnie nie odczuwało się tego, że to wydarzenie miało ogromną wagę i decydowało o losach świata. Walka była nudna, bo za łatwo poszło Smokowi Odrodzonemu.
Z kolei pod twierdzą i w wąwozie rozgorzała walka przeciwko Sprzymierzeńcom Ciemności. O ile kostiumy wyglądały świetnie, to bitwa nie wbijała w fotel. Po prostu doszło do króciutkiego starcia między wojskiem (a raczej kilkoma żołnierzami) Shienaru a trollokami. Więcej czasu poświęcono kobietom potrafiącym przenosić Jedyną Moc. Twórcy znowu próbowali urozmaicić wydarzenia, żeby prezentowały się bardziej efektownie, ale plan się nie powiódł. Sam pomysł nie był zły, ponieważ chcieli je uatrakcyjnić. Po prostu jego realizacja wypadła licho. Miotające się kobiety pod wpływem Jedynej Mocy wyglądały śmiesznie. Ich wypalanie się też nie zagwarantowało dreszczyku emocji, a do tego za słabo podkreślono rolę Egwene. A cudowne uzdrowienie Nynaeve było tandetnym rozwiązaniem. Nawet CGI nie uratowało tej sceny.
Tymczasem w zamku trwało odkopywanie Rogu Valere, który jest ważny dla fabuły. Perrin okazał się totalnie bezużyteczny i po prostu pozwolił odejść Padanowi Fainowi. Z przebiegu wydarzeń całego sezonu możemy zrozumieć, dlaczego się zawahał, ale mimo wszystko potrzebny był tu większy zastrzyk emocji, które powinien wyrazić Marcus Rutherford. Niestety, scena wyszła bezbarwnie, dlatego odnosi się wrażenie, jakby nie miała żadnego znaczenia.
Ósmy odcinek
Koła czasu rozczarował, bo twórcy postanowili opowiedzieć historię po swojemu z miernym skutkiem. Mimo że epizod prowadzony był w szybkim tempie, to pozbawiony był emocji. A przecież wielka bitwa czy konfrontacja Randa z Ishamaelem powinny choćby zaintrygować. Tak się nie stało. Był to nijaki finał pierwszego sezonu, który może zniechęcić wielu widzów do dalszego śledzenia poszczególnych wątków.
W serialowej adaptacji
Koła czasu dokonano wielu zmian względem książek, przyspieszając przebieg wydarzeń. Widzowie zostali zasypani wieloma elementami świata przedstawionego, co dla niektórych mogło być przytłaczające. Ale tak to bywa, gdy próbuje się upchać wiele tomów książek w krótki sezon. Mimo to twórcy dobrze sobie z tym poradzili, w przejrzysty sposób tłumacząc prawa, jakimi rządzi się ten świat. Nawet nie można mieć pretensji, że chcieli uatrakcyjnić historię za pomocą częstego używania Jedynej Mocy przez postacie. Choć i tak niesmak budzi to, że Nynaeve czy Egwene szybko osiągnęły wysoki poziom umiejętności jej przenoszenia, zamiast stopniowo się rozwijać. Wiem, że na to nie ma czasu w serialu, o czym świadczy również wprowadzenie już teraz Seanchan, którzy wywołali wielką falę na wybrzeżu.
Tak naprawdę największym problemem okazali się aktorzy wcielający się w głównych bohaterów. Rosamund Pike i Daniel Henney wlali nieco uczucia w swoje role, ale reszcie brakuje doświadczenia i umiejętności, żeby ich postacie miały w sobie jakiś błysk lub czymś się wyróżniały. Powoduje to, że żadnemu z nich nie kibicujemy. Nie martwimy się o ich losy. Są nam obojętni, co martwi przed potwierdzonym 2. sezonem. Pierwsza seria
Koła czasu miała sporo zalet (scenografia, efekty specjalne, sceny akcji), ale też wad (niesatysfakcjonująca fabuła, aktorzy). Miejmy nadzieję, że twórcy wyciągną wnioski, a serial jeszcze przyniesie wiele frajdy w przyszłości.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h