Jerry (Jake Gyllenhaal), mający na utrzymaniu żonę, Jeanette (Carey Mulligan) i 14-letniego syna, Joego, traci pracę. Jest zbyt dumny, by starać się ją odzyskać czy choćby podjąć się prób odnalezienia tymczasowego zajęcia; bohater popija, przesiaduje w domu, kryje się przed codziennymi problemami, by koniec końców całkiem od nich uciec, opuszczając rodzinę i wyjeżdżając na kilka miesięcy. Cel wyjazdu: pomoc w gaszeniu wyjątkowo rozległych i groźnych pożarów lasów za najniższą stawkę. Jeanette wie, że mąż nie kierował się dobrem rodziny czy chęcią poświęcenia. Czuje się porzucona i wdaje się w romans, marzy, by poczuć się jak dawniej, jak kiedyś – bo ewidentnie to tego „kiedyś” najbardziej jej brakuje. Niestety, nic z tego. A wszystkim działaniom rodziców w milczeniu przygląda się Joe... Tak, to Joe jest głównym bohaterem, a zarazem perspektywą – poczynania Jerry’ego i Jeanette obserwujemy wraz z nim. To, co widzimy na ekranie, to małomiasteczkowy dramat, obyczaj, prowadzony spokojnie, nieraz sennie. Proza życia, kryzys, poszukiwanie szczęścia, a nawet czegoś mniejszego – czegoś, co pozwoli osiągnąć zgodę z samym sobą, jeśli nie spełnienie, to chociaż spokój. Wydawałoby się – nic szczególnego, a jednak właśnie ten punkt widzenia i osadzenie znakomitego Ed Oxenbould w roli (zazwyczaj) niemego obserwatora czyni odbiór tej prozy absolutnie wyjątkowym. Dano sprawia, że całkowicie stapiamy się z chłopcem na poziomie doświadczania tego, co dzieje się na ekranie. Kamera umiejętnie przeskakuje od ujęć wydarzeń na samego chłopca; nieraz patrzymy na Joego przez długie sekundy, jedynie słysząc to, co dzieje się na jego oczach, a mistrzowska, pełna niuansów i subtelności gra Oxenboulda absolutnie wystarcza – wiemy, co czuje. Reakcje i niepewność nastolatka nadają wszystkim tym, wydawałoby się, zwykłym ludzkim konfliktom niebywałego ciężaru. Czasem – jak ten mały chłopiec – marzymy o tym, by ta dwójka błądzących osób po prostu usiadła razem, obok siebie, i powiedziała nam, że już wszystko będzie w porządku. Seansowi towarzyszy specyficzne, typowo dziecięce poczucie zakłopotania, które dzielimy z Joem. Niesamowite, jak bardzo absurdalne mogą wówczas wydawać się pospolite ludzkie zachowania. Debiut Paul Dano to kino zepsucia, rozpadu relacji, kameralne i świetnie zainscenizowane (klimat lat 60. Kennedy’ego nienachalnie wypływa z ekranu, umacnia go kilka dyskretnie wprowadzonych do fabuły symboli tego właśnie czasu). Aktorstwo całej głównej trójki jest doskonałe i świetnie poprowadzone przez reżysera, który dobrze wiedział, jakich nazwisk potrzebuje do swojego filmu. Spłoszony, nieudolnie udający, że wszystko jest w porządku Gyllenhaal, goniąca za swoją młodością, rozbita Mulligan i wycofany, nieśmiały Oxenbould. Nikt z nich nie ucieka się tu do gry gwałtownej (poza jedną może sceną), nie musi zresztą – to wyciszony obraz, dający jednak wielkie pole do popisu aktorom potrafiącym się po tak cichym kinie swobodnie i z wprawą poruszać. Wildlife, jak brzmi oryginalny tytuł, to, ostatecznie, emocjonujące młodzieńcze obserwacje dzielone z chłopcem, który – mimo swej naiwności – nieraz wydaje się najdojrzalszy; granice potrafią się tu zatrzeć, dysonans goni dysonans. Całość pozbawiona jest jakiegokolwiek komentarza, koniec końców nikt nie jest tu oceniany, nikogo się nie oskarża. Choć jasne, jeśli chcemy, możemy – na bazie własnych konkluzji – wskazać sobie kogoś palcem. Wildlife to nie tylko udany, ale wręcz naprawdę mocny debiut, po którym warto obserwować poczynania Paula Dano po tej stronie kamery. Pełna reżyserska świadomość i kontrola.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj