Finałowe odcinki były esencją tego, czego nie zobaczyliśmy niemal przez cały sezon (poza pojedynczymi odcinkami i samym początkiem) – miał całkiem ciekawą fabułę, nie stanowił pryzmat narcystycznych cech głównego bohatera, a do tego mógł złapać mocno za serce. W tej ostatniej kwestii mowa oczywiście o Charlotte – bohaterce, która przez większą część sezonu irytowała (jak zresztą niemal reszta obsady), by na końcu stać się niemal pierwszoplanową postacią. Epizod Quintessential Deckerstar skupił się właśnie na niej, jej sennych wizjach, a dzięki temu udanemu ujęciu przestępcy, a ostatecznie na jej śmierci. Jak na ten serial nawet szokującej. Sam ten wątek zresztą został dobrze rozegrany, bardzo dobrze wprowadzając do samego finału sezonu. Istotne w tym odcinku były jeszcze dwie rzeczy – poza jej śmiercią, całkowite położenie teorii głoszonej przez Lucyfera o tym, że za wszystkim, co się dzieje, stoi jego Ojciec (co już rozwinięto w samym finale) oraz ponowne połączenie się Lucyfera z Decker, co zresztą było do przewidzenia od początku tego sezonu. A Devil of My Word był już natomiast jazdą bez trzymanki. Taką, jakiej wielokrotnie oczekiwaliśmy po tym serialu, a z reguły musieliśmy się obejść smakiem. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu można wręcz powiedzieć, że niemal cała obsada tego serialu stanęła na wysokości zadania, świetnie oddając to, co działo się na ekranie. Poza pewnym wyjątkiem – Maze, która przecież w trzecim sezonie była ozdobą serialu, na koniec stała się rozmemłaną demonicą prawdopodobnie w fazie ostrej menopauzy. Nie wiedzieć czemu jej wątek skupiał się tylko na relacji z Lindą, nie było mowy o tym, aby włączono ją do głównego wątku, czyli zabicia Kaina. A że to prędzej czy później miało nastąpić, wiedzieliśmy od momentu, kiedy wszyscy zdali sobie sprawę (no, poza Lucyferem, który przecież trąbił o tym przez cały sezon), że Pierce to Sinnerman, co przy okazji stało się klamrą spinającą z pierwszymi odcinkami tego sezonu. Samo finałowe starcie z Kainem wypadło naprawdę nieźle i jak na ten serial, nawet efektownie. Lucyfer w anielskim wydaniu pokonujący wszystkich ludzi Sinnermana, a na samym końcu zabijający Kaina robił wrażenie. Można oczywiście przyczepić się trochę do choreografii samej walki między nimi, ale jak na ten serial, to i tak było bogato. Do tego dołóżmy fakt, że Lucyfer w końcu zrozumiał, iż wszystko, co się dzieje, a także to, kim jest, determinuje on sam. Stąd zobaczyliśmy jego krótką drogę od anioła życia, do anioła śmierci tylko po to, aby w ostatniej scenie Decker w końcu zobaczyła jego słynną Devil Face (która na marginesie nie prezentowała się zbyt dobrze...) i zrozumiała, że Lucyfer zawsze, ale to zawsze mówił jej prawdę. Taki finał, który na tle całego sezonu był naprawdę dobrym odcinkiem i dawał nadzieję na to, że być może, jakimś boskim (lub nie) cudem, kolejny sezon będzie o wiele ciekawszą produkcją. Czy będzie szansa na jego zobaczenie, czas pokaże. Ja osobiście dałbym szanse tej produkcji, ale pod kilkoma warunkami – mniejszy nacisk na romansidło rodem z opery mydlanej, mniejsza liczba epizodów, bo ten sezon pokazał, że twórcy na większość z nich nie mają w ogóle pomysłu i coś, co przez te wszystkie sezony dostawaliśmy w bardzo małym procencie – rozwój bohaterów, którzy od początku tego serialu są praktycznie tacy sami, przez co stali się cholernie nudni. Lista grzechów jest oczywiście o wiele dłuższa, jednak rozgrzeszenie zależy już tylko od łaskawości jakiejkolwiek stacji, która zdecyduje się na przejęcie tego serialu. A jest to – niestety, bardzo ryzykowny krok. Niemniej – mimo wszystkich błędów, kretynizmów i słabej fabuły wielu odcinków – fajnie byłoby jeszcze zobaczyć Toma Ellisa w roli Lucyfera.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj