Tarantino znowu to zrobił. Nakręcił film, który wymiata. Stworzył western, który zawsze mieliśmy w głowach, ale nigdy go nie widzieliśmy. Po raz kolejny przekroczył granice, które sam wcześniej wyznaczył w poprzednich filmach. Słowem – pędźcie do kina na Nienawistną ósemkę.
The Hateful Eight. Tytuł po polsku trochę zgrzyta, ale sam nie wiem, czy dałoby się to lepiej ugryźć. Wiadomo, to nawiązanie do
The Magnificent Seven, ale od razu wpadamy w kanał, bo
Ośmiu... i co dalej? Żaden polski wyraz tu jakoś nie pasuje. Ba, już samo
ośmiu nie do końca jest na miejscu, bo przecież bardziej
ośmioro. Zresztą już samo policzenie, kto w filmie wchodzi do tytułowej ósemki, a kto nie, może wywoływać spory. Tarantino zdaje się tym nie przejmować. On sobie wymyślił w tytule ósemkę i dalej już my mamy kombinować. W całym filmie pojawia się raptem niespełna dwa razy tyle postaci (nie licząc tych, które od początku do końca funkcjonują jako zwłoki). Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem, spoilerowo pisząc, że w filmie są trupy. U Tarantino zresztą spoilerem chyba nie jest, że ktoś zginie, ale co najwyżej w jakiej kolejności. Ale dobra, postaram się nie zdradzać niczego spoza pierwszego kwadransa filmu.
Rozkręca on się naprawdę powoli. Ot, przez zaśnieżone góry i lasy jedzie sobie dyliżans, a w nim sympatyczna parka złączona łańcuchem. Dosłownie. Spotykają na drodze majora Warrena i po chwili kurtuazyjnej rozmowy już wspólnie szukają schronienia przed zbliżającą się wielką burzą śnieżną.
Tarantino bardzo powoli buduje nastrój i w ogóle nie przejmuje się upływającym czasem. Świetnie zdaje sobie sprawę, że kiedy już nas wciągnie w swoją opowieść, nie będziemy w stanie się od niej oderwać. I to oderwać przez 2 godziny i 48 minut (tak, tyle to trwa). Jak zwykle mistrz Quentin pięknie balansuje pomiędzy wyśmienitymi anegdotami opowiadanymi przez kolejne postacie i błyskawicznymi zwrotami akcji pełnymi krwi oraz innych mało sympatycznych płynów. W
Nienawistnej ósemce mamy praktycznie wszystko, do czego Tarantino przyzwyczaił nas przez lata: od twarzy aktorów, którzy towarzyszą nam od jego pierwszych filmów (Tim Roth, Michael Madsen, Samuel L. Jackson), przez brutalne sekwencje na granicy autoparodii aż po zabawy z czasem, gdy podzielona na rozdziały opowieść okazuje się nie do końca linearna. Najciekawsze w tym fascynującym westernie jest to, że Quentin wraca do formuły z debiutanckich
Reservoir Dogs – to znowu kameralna opowieść osadzona przede wszystkim w jednym miejscu, w niewielkiej przestrzeni, gdzie odbywa się nieomal cała fabuła. Z jednej strony dostajemy pełen rozmachu western, z drugiej coś, co przypomina klasyczny angielski teatralny kryminał, w którym w jednym wnętrzu bohaterowie rozwiązują kryminalną zagadkę i nawzajem obnażają swe sekrety, dzięki czemu co chwila zmienia się układ sił w pomieszczeniu.
No url
Przy takiej konstrukcji wielki ciężar spoczywa na aktorach i widać, że Tarantino jest tego świadomy. Obok starej gwardii, która już wcześniej udowodniła, że rewelacyjnie czuje jego klimat (od Tima Rotha przez Kurta Russella po Waltona Gogginsa, który dostał tu znacznie większą rolę niż w
Django Unchained) pojawia się tu bowiem Jennifer Jason Leigh, aktorka, która swoją chwilę sławy przeżywała na początku lat dziewięćdziesiątych. I nie po raz pierwszy (kto jeszcze pamięta, że Quentin w
Pulp Fiction wyciągnął z zapomnienia Johna Travoltę) okazuje się, że to reżyser z mistrzowskim wyczuciem obsady. Leigh tym filmem dostała swą nową wielką szansę (już ma nominację do Złotego Globu, a sezon nagród dopiero się zaczyna) i jeśli jej nie zmarnuje, z pewnością na lata wróci do pierwszej ligi.
Jeśli coś w
Nienawistnej ósemce może zaskoczyć fanów Tarantino, to chyba tylko muzyka, po raz pierwszy bowiem zamiast soundtracku złożonego z wielu fajnych piosenek wyszukanych przez Tarantino mamy tak dużo muzyki specjalnie napisanej do tego filmu. I to napisanej przez nie byle kogo, bo samego Ennio Morricone. W sumie z jednej strony to nowość (jak na filmografię Tarantino), ale z drugiej krok absolutnie logiczny, jeśli chodzi o ten konkretny film, wywodzący się tak bardzo z tradycji Sergio Leone, którego Morricone był przecież stałym kompozytorem. To ruch równie sensowny jak muzyka Johna Williamsa w nowych
Gwiezdnych wojnach.
Czytaj również: Nienawistna ósemka – kto stoi za wyciekiem filmu?
Słowem -
The Hateful Eight to wszystko, czego oczekiwaliśmy od Tarantino, tylko mocniej, bardziej i dłużej. Kawał świetnego kina dla fanów tego gatunku. Antyantywestern, orgia brutalności, mroczna wizja świata, w którym zasady są wszystkim, co nam zostaje... tyle że każdy ma własne, a śmierć to świetna odpowiedź na każdą wątpliwość.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h