Po zwycięstwie w Cannes i zgarnięciu kilku prestiżowych nagród (w tym Oscara) za obraz Czarne bractwo. BlacKkKlansman, indywidualista Spike Lee prezentuje swoje najnowsze dzieło - Pięciu braci, czyli film podejmujący kolejną próbę rozliczenia się z przeszłością, a jednocześnie nadzwyczaj aktualny manifest. Manifest, zaznaczmy, bardzo problematyczny.
Spike Lee to ceniony kronikarz czarnej Ameryki, który zawsze umiejętnie korzystał z doświadczenia, by za pomocą nieskomplikowanej filmowej rozrywki opowiedzieć o tym, co dla afroamerykańskiego społeczeństwa ważne i bolesne.
To, jak bardzo film Pięciu braci zgrał się w czasie z największą od dekad falą antyrasistowskich protestów i zamieszek w USA, wydaje się aż nieprawdopodobne. Choć obraz fabularnie wiąże się przede wszystkim z wojną w Wietnamie, ten polityczny monolog, a zarazem społeczna analiza, trafnie punktuje współczesne dolegliwości amerykańskiego systemu. Kłopotliwy okazuje się nie sam wydźwięk, ale to, w jaki sposób zaangażowany Spike Lee porusza się po płaszczyźnie dotykanej problematyki.
Czterech czarnoskórych weteranów wojny Wietnamie po latach postanawia powrócić do kraju, w którym niegdyś ich życie zmieniło się w prawdziwe piekło. Wracają do dżungli, by odnaleźć szczątki swojego dowódcy, a zarazem przyjaciela i mentora - Normana. Norman zamierzał skonfiskować amerykańskie złoto, które znalazło się pod jego opieką, i przeznaczyć je na walkę z nierównościami w Stanach Zjednoczonych. Sztabki zostały porzucone, teraz jednak bohaterowie planują je odszukać i wywieźć z Wietnamu.
Spike Lee uczynił z Pięciu braci prawdziwy tygiel motywów. Ten dwuipołgodzinny obraz zawiera w sobie opowieść o: ojcostwie, potędze złota i chciwości, relacjach rasowych w USA, krytyce kapitalizmu i amerykańskiej władzy na przestrzeni lat, cynicznym populizmie, stereotypizacji, wykluczeniach, zespole stresu pourazowego, poczuciu winy. Jest jednocześnie filmem akcji, w którym krew tryska na wszystkie strony, buddy movie i pastiszem otwarcie nawiązującym do m.in. Skarbu Sierra Madre czy Czasu Apokalipsy. Całość przeplatana jest archiwalnymi nagraniami, na których widzimy wojenne zdjęcia i wypowiedzi m.in. Malcolma X, Kwame Ture, Martina Luthera Kinga Juniora czy Muhammada Aliego.
Wiele komponentów, niestety, zupełnie ze sobą nie współgra. Gatunkowa żonglerka wypada bardzo niezręcznie: świetny pierwszy akt, zapowiadający opowieść o przyjaciołach, z których każdy poszukuje w Sajgonie czegoś innego i wraca tam z innych pobudek, przygodowa komedia przebijana od czasu do czasu retrospekcjami obrazującymi walki bohaterów w czasie wojny, urywa się nagle, zmieciona brutalną zmianą konwencji; film traci jednocześnie swojego ducha i staje się czymś zupełnie innym, co powtarza się w kolejnych aktach. Produkcja wielokrotnie wybija z rytmu, dokładając kolejne niedopasowane do siebie cegiełki. Co gorsza, wszystkie te specyficzne zabiegi ostatecznie wydają się niczemu nie służyć, sprawiają natomiast, że film staje się chaotyczny i zwyczajnie niekonsekwentny. A do tego rozwleczony - obrazowi zdecydowanie wyszłoby na dobre, gdyby ktoś porządnie zajął się nim na etapie montażu.
Kwestie społeczne Lee punktuje, jak zwykle, trafnie. Wie, w którą stronę wskazać palcem, by przypomnieć, że popełniane dawno temu systemowe błędy i wpadki do teraz nie zostały naprawione. Spike Lee zawsze był reżyserem bezkompromisowym, wściekłym i zdeterminowanym, a jednak seans Pięciu braci skłania ku smutnej refleksji, że odrobinę się zagubił i coraz bliżej mu do jazgoczącego krzykacza. Nie uniknął bowiem brutalnej łopatologii i pretensjonalnego wręcz dydaktyzmu, przeciwnie: stał się absolutnie niesubtelny.
Jego nowa opowieść przypomina, że Ameryka zaciągnęła u czarnoskórych olbrzymi dług. W interesujący sposób wraca do motywu wojennej traumy i nadaje jej ciekawy kontekst, unika sentymentów, potrafi rozbawić, jest też obrazem świetnie zagranym (arcymistrzowska kreacja Delroya Lindo!) i fenomenalnie brzmiącym, jak to zwykle bywa u Lee. Z tej plątaniny nietrafionych nieraz motywów można wysupłać kilka elementów, które przypominają, że obcowanie z jego kinem to każdorazowo przeżycie niepowtarzalne. Ponad to Pięciu braci to twór pod pewnym względem wyważony i sprawiedliwy - kąsając białe rządy i systemowy rasizm, obnaża też przywry czarnoskórej społeczności.
Niestety, tym razem reżyser zdaje się nie ufać widowni. Nie wierzy, że subtelna opowieść może jeszcze do kogoś trafić, chwyta więc łopatę i bezlitośnie tłucze nią widzów po twarzach. Ten, być może, efekt dekad frustracji i bezradności, jest poniekąd zrozumiały, ale i niefortunny, bo poważnie szkodzi olbrzymiemu potencjałowi drzemiącemu w tej historii. Szkoda.