Mówią, że matematyka to królowa nauk. Mówią, że jest językiem Boga. Gdy jednak chcemy przyłożyć ją do oceny serialu Supergirl, to zaczyna zachowywać się ona jak licznik Geigera po wybuchu elektrowni jądrowej w Czarnobylu - wariuje. W prawym górnym rogu widzicie bowiem notę za sam finałowy odcinek 4. sezonu. Dwie poprzedzające go odsłony serii otrzymałyby kolejno 1 i 2, natomiast jeśli z ostatniego epizodu odejmiecie Lexa Luthora, to zostanie Wam solidna, jednak wciąż trója w dzienniczku Dziewczyny ze Stali. Nasza uczennica ma bowiem potężny problem z wyciąganiem wniosków z dawnych błędów; nie ma się co oszukiwać, mentalnie została przecież we wczesnym liceum, a szanse na poradzenie sobie z narracyjną maturą ma nikłe. Sęk w tym, że jeśli w przededniu podsumowania opowieści sięga się po takie kwiatki jak nieudany proces adopcyjny Alex czy podłączanie tytułowej heroiny pod roślinny respirator tuż po koszmarnie wyglądającej młócce z Czerwoną Córką, to Supergirl roku 2019 na poziomie fabularnym wciąż tkwi gdzieś w okolicach przedszkola. Dokładnie tam, gdzie zupełnie niepotrzebny w minionym sezonie idiota Ben Lockwood i próbujący mu ostatnimi czasy dorównać w ekranowym kretynizmie Brainy. Całe to rozklekotane towarzystwo próbował ogarnąć Luthor, ale i on nie zawsze daje sobie radę z największym szkodnikiem od czasu atakującej Polskę stonki – scenarzystami produkcji. 
fot. The CW
+13 więcej
Mające teoretycznie położyć fundamenty pod finał sezonu Will the Real Miss Tessmacher Please Stand Up? i Red Dawn pod względem jakościowym leżą i kwiczą z fabularnego bólu. W pierwszym z tych odcinków twórcy popuszczają wodze fantazji i zastanawiają się, co stworzyć na ekranie, byleby tylko nie zdradzić widzom, że wielkimi krokami zbliża się ostatnia odsłona serii. Większość czasu antenowego poświęcono bolączkom Alex, która jest już rzut beretem od adopcji; klops i trauma, pocieszenie trzeba odnaleźć w mocno rozochoconej siostrze Jamesa. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że Eve zamieniono w robocika powtarzającego niezrozumiałe frazy, Kara i Lena odkrywają tajemnice Lexa w Kaźnii, a Danvers koniec końców pojawia się w Białym Domu, by dosłownie i w przenośni dostać czapę. No dajcie spokój, zabawniej bywało w programie Śmiechu warte. W Red Dawn z kolei dysputy bohaterów o życiu i powinnościach zdają się nie mieć końca, jednak odcinek położą ostatecznie nie dialogowe dyrdymały, a przewijające się w tej części historii w ekspresowym tempie fabularne seppuku. Prym na tym polu wiedzie Brainy, który z poczciwego kretyna przeobraził się w kretyna złowrogiego. Równie pokracznie wypada prywatna wendeta Lockwooda, który chce działać, ale w tej kwestii zachowuje się jak ni pies, ni wydra, ni małpa. Perłą w tej stopionej koronie ma okazać się pojedynek Supergirl i Czerwonej Córki, jednak w trakcie jego obserwowania zapewne zatęsknicie za nie tak znowu odległym czasowo mordobiciem z Reign na ulicach National City. CGI znów tłoczono za pomocą kredek i plasteliny, a zdawałoby się dogorywająca Dziewczyna ze Stali odzyskuje siły dzięki trzymaniu za rączkę przechadzającej się przez pobliski las Alex i energii słonecznej wykorzystywanej w procesie fotosyntezy. Koń by się uśmiał; gorzej tylko, że jakaś szkapa mogła ten odcinek napisać własnymi kopytami.  Znacznie lepiej jest w ostatnim odcinku 4. sezonu – nie może być inaczej, skoro do historii raz jeszcze na pełnym gazie wkracza maniak Luthor, który chce pokazać Amerykanom, że żaden z niego diabeł wcielony, a wybawca pełną gębą. Gdy na ekranie pojawiają się przebitki z realizacji jego planu wykiwania dosłownie wszystkich, od mieszkańców Kaźnii po uprawiającą plażowe amory parę, sekwencjom tym towarzyszy nadający tu znakomity kontrast utwór My Way nieodżałowanego Franka Sinatry. Serialowy Lex działa na widza tak dobrze głównie z dwóch powodów: kapitalnej grze aktorskiej Jona Cryera, jak również osobliwemu modus operandi postaci, zaklętemu w słowach "na wyrafinowanym przypale, albo wcale". Problem polega na tym, że bez Luthora The Quest for Peace to taka fabularna bieda, że aż piszczy. Uwalnianie kosmicznych zakładników za pomocą wytrzeszczu oczu J'onna i Dreamer, naparzanka Lockwooda i jego przybocznych z Olsenem i Alex – w trakcie której członkowie Children of Liberty muszą solidnie pogłówkować nad tym, jak poustawiać się, by sprawiać wrażenie, że Jimmy ma z nimi jakieś kłopoty –  farmazony Brainy'ego i cukierkowy finał, w którym wszyscy trzymają się za rączki i robią to, co najlepiej robić w Sylwestra, grają w gry. Na całe szczęście twórcy dostali obuchem w łeb i w tę idyllę wrzucają kilka intrygujących rozwiązań: tajemniczą grupę Lewiatan, otwarcie furtki dla powrotu Luthora, złowrogiego Marsjanina i paradującego w finałach wszystkich serii Arrowverse Monitora, który robi tu za chodzącą reklamę nadchodzącego Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach.  Jaka jest Supergirl doby obecnej, każdy widzi. To produkcja tak słaba na poziomie fabularnym, że wystarczy wmontować w nią jedną tylko dobrze napisaną postać, by cała historia potrafiła wciągnąć. Gdyby nie główny antagonista minionej odsłony serii, mielibyśmy tu najprawdopodobniej do czynienia z najgorszym z dotychczasowych sezonów. Przeważały w nim absurdalne gry na przeczekanie, pozornie mające zmierzać w stronę twistów, by przywołać tylko przypadki Lockwooda, odwołania do kondycji amerykańskiej demokracji czy zmieniającego się podejścia Leny do swoich przyjaciół. Czwarty już raz powtarzam sobie, że to koniec, że więcej do seansu historii o Dziewczynie ze Stali nie siądę. Oszukuję jednak w ten sposób samego siebie. Sprawię sobie książkę kucharską, będę dużo czytał i wrócę w październiku ostry jak brzytwa. Albo po to, by przedstawić Wam przepis na jakąś unikalną pieczeń, albo po to, by po którymś z odcinków serialu wrzucić do wanny podłączone do gniazdka mikser, toster i inny blender. 
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj