Dziennikarz Porter Wren jest znany z tego, że kiedyś odnalazł zaginioną dziewczynkę. Po tym wydarzeniu część osób wierzy, iż bohater ma dryg do detektywistycznych spraw. Wkrótce staje się obiektem zainteresowania Caroline Crowley, młodej wdowy, która nakłania go do zajęcia się śmiercią swojego męża – sławnego i ekscentrycznego reżysera. Policji nie udało się poznać wszystkich okoliczności odejścia mężczyzny z tego świata. Czy Wren zdoła je odkryć? Oczywiście sprawa nie okazuje się prosta, a w teorii wszelkie tajemnice powinny intrygować i prowadzić do zaskoczeń. Niestety nie do końca tak jest. Fabuła rozwija się w wolnym tempie, co można zrozumieć, jednak nie powoduje zatracenia się widza w mrocznej historii rozgrywającej się w dusznym, ponurym i pełnym niebezpieczeństw Nowym Jorku. Nieśpieszna akcja tylko zanudza, natomiast sekrety zaczynają ciekawić dopiero po ponad godzinie seansu. Do tego często przyglądamy się scenom pozbawionym znaczenia – przynajmniej takie ma się wrażenie. Podobne odczucia wywołują niektóre dialogi (celowość tekstu o mijaniu DiCaprio w windzie pozostaje dla mnie zagadką). Niecierpliwie czeka się na moment, gdy całość nareszcie porwie albo się skończy. Brian DeCubellis próbuje sprzedać widzowi wizję Nowego Jorku właściwą dla produkcji spod znaku noir, jednak udaje mu się to połowicznie. Manhattan Nocturne sugerują, że mamy do czynienia z miastem, w którym rzeczywiście skandal i zbrodnia są na porządku dziennym. Nietrudno uwierzyć, że może do nich dochodzić w ciemnych zaułkach lub na wysokich szczeblach władzy. Problem stanowi brak charakteru metropolii. Nie czuć ducha Nowego Jorku, właściwie to miejsce jak każde inne – pozbawione wyjątkowości. Poza tym budowanie atmosfery przez wręcz poetyckie słowa Portera (pełniącego rolę narratora) wydaje się sztuczne i nieprzekonujące. W filmie pojawia się femme fatale – Caroline Crowley. Przydałoby się jej więcej charyzmy i działań odpowiednich dla groźnej kobiety, ponieważ w końcowym rozrachunku wypada trochę blado (nie ma porównania np. do Catherine Tramell z Nagiego instynktu). Przekłada się to na niski stopień zainteresowania historią. Z kolei często bierze udział w romansowych scenach, w których swoje wdzięki prezentuje Yvonne Strahovski. Powinny się spodobać zwłaszcza męskiej części widowni, ale jest ich nieco za dużo. Jeśli chodzi o bohatera, to jest to opisujący blaski i cienie Nowego Jorku, zawieszony między prywatnym życiem a dziennikarską pracą mężczyzna. Jego sylwetka jest zaledwie przeciętna, nie ma głębi, choć Adrien Brody z charakterystyczną dla siebie manierą stara się stworzyć przynajmniej jej pozory. Niestety scenariusz uniemożliwia mu zmianę odbioru protagonisty. Ekscentryczność męża Caroline sprawia, że fabuła chwilami jest dziwna – zresztą jej związek zdecydowanie był perwersyjny. Nie każdemu przypadnie to do gustu i postać specyficznego reżysera może okazać się odpychająca. Bez niej jednak nie byłoby tej historii, która w końcu zaczyna przykuwać uwagę dzięki udanym zwrotom akcji. Wreszcie chcemy odkryć tajemnice, a te nawet satysfakcjonują. Nie szokują, lecz przynajmniej zgadzają się z tym, co do tej pory widzieliśmy. Istotną rzeczą są też niewygórowane oczekiwania – po smętnym rozwoju wydarzeń trudno mieć nadzieje na prawdziwe zaskoczenia, dlatego byle co potrafi zadowolić. Ostatecznie Tajemnice Manhattanu należą do kategorii filmów, o których szybko się zapomina – intryga za późno ciekawi, a bohaterowie nie są fascynujący, więc seans ma niewielkie szanse na wywarcie dobrego wrażenia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj