The 100 w ciągu trzech odcinków klaruje widzom nową rzeczywistość bohaterów. Poznajemy tajemnicze sanktuarium złożone z potomków pierwszych kolonistów, ich wiarę oraz prawdę o okrutnym stylu życia. Szybko się okazuje, jak to w przypadku The 100 bywa, nic nie jest tym, co na pierwszy rzut oka widać. Tak jakby Jason Rothenberg starał się poprzez wydarzenia serialu pokazać jakąś kluczową wadę ludzkiej natury, która nawet w pozornie idealnym świecie, będzie wywoływać niesmak określonymi decyzjami postaci.
Największym problemem tego serialu jest obecnie Jordan, czyli nowa postać, którą poznajemy w trakcie tych odcinków. Przez niego też początek wprowadzania widzów w świat nowego miejsca jest mdły, powolny i często irytujący. The 100 to serial domyślnie skierowany do nastolatków i wielbicieli ciut luźniejszej konwencji, ale od kilku sezonów twórcy nie szli w kierunku kiczowatego romansu. A nawet rzekłbym, że odeszli od tego tak daleko jak to tylko możliwe. Dlatego cały wątek Jordana jest kiepski, pusty i nudny. Służy tylko do tego, by ruszyć historię do przodu, aby bohaterowie odkryli prawdę o przywódcach tego miasteczka. Na szczęście, gdy do tego dochodzi, Jordan szybko zostanie zepchnięty w tło i przestaje mieć większe znaczenie.
Dzięki tym odcinkom scena retrospekcji z początku sezonu nabiera sensu. Dowiadujemy się, że przywódcami są cały czas ci sami ludzie, którzy dzięki technologii z Ziemi opanowują kolejne ciała. Z jednej strony kwestia osiągania nieśmiertelności bez względu na cenę to motyw dość ograny w gatunku science fiction, a twórcy nie mają zbyt wiele nowatorskich rozwiązań, by powiedzieć w nim coś nowego. Z drugiej strony jest on wykorzystywany ciekawie i z solidnym pomysłem. Cieszy powiązanie z krwią Clarke i Madie oraz całą tą technologią, którą poznajemy od kilku sezonów dzięki mieszkańcom Ziemi. To buduje naturalny konflikt na poziomie moralnym i etycznym, który w sposób oczywisty podzieli bohaterów na różne obozy. Czy ktoś jest zaskoczony, że Murphy jest zainteresowany nieśmiertelnością? Nie wydaje mi się, bo taka niejednoznaczna postawa bohaterów, którzy pomimo stania po stronie dobra są skłonni do okrutnych czynów, zawsze była domeną The 100. A dzięki temu jest budowany wyśmienity potencjał, który może zaprocentować w kolejnych odcinkach.
Poznajemy nowy świat oraz sojuszników i wrogów naszej grupy bohaterów. Początkowo karty są pozornie klarowne - Synowie Gabriela to ci źli, mieszkańcy miasteczka to dobrzy. Szybko okazuje się, że twórcy sprawnie operują motywem niejednoznaczności, stawiając w miarę czytelne granice i budując konflikt, w którym motywacje obu stron są wiarygodne i zrozumiałe. Nawet jeśli moralnie są nie do zaakceptowania. To jedna z mocniejszych części 6. sezonu, która solidnie wypełnia czas ekranowy i daje do zrozumienia, że w tym wszystkim jest jeszcze więcej tajemnic, niż na razie odkryliśmy. Dzięki temu ogląda się to całkiem nieźle, bo widać, że jest w tym pomysł na coś wartego tego czasu.
Octavia i Diyoza to duet zaskakujący, bo nieoczekiwany, ale zarazem na swój sposób ekscytujący. Dobry pomysł, który został sprawnie wprowadzony w dwóch ostatnich odcinkach. Nawet w obliczu Octavii mającej problem z samą sobą i szukającą własnej drogi, jej współpraca z Diyozą odgrywana jest efektywnie i zaskakująco atrakcyjnie fabularnie. Czuć, że to są prawdopodobnie jedyne osoby w grupie bohaterów, które szczerze mogą się wzajemnie zrozumieć. Szalenie intryguje scena z tajemniczym temporalnym zjawiskiem, które z uwagi na nazwę ma związek z czasem. Biorąc pod uwagę rękę Octavii, pojawia się wiele pytań, na które chce się poznać odpowiedzi. Tego typu zabiegi sprawiają, że nawet przy słabszych momentach sezonu, wciąż trzyma on poziom i buduje zaangażowanie widza.
Teoretycznie najciekawszym wątkiem jest kwestia Clarke, bo jest on najbardziej zaskakujący. Co prawda scenarzyści próbują wmówić widzom, że Clarke nie żyje i Josephine opanowała jej ciało, ale padają w odcinku sugestie, że jednak to nie jest prawda. Mówi o tym scena z Priyą, która przekazuje Jordanowi wiadomość od Delijahi. Raczej klarowne jest to, że świadomość oryginału nadal gdzieś tam jest obecna i pewnie można ją uratować. To buduje potencjał na rozwój konfliktu, który będzie mieć określony cel odzyskania człowieczeństwa w obliczu bezwzględnej zbrodni, jaką jest bezpardonowe zabieranie ciała młodym osobom. Eliza Taylor stara się nadać Josephine innego stylu, ale jednocześnie czuć pewne delikatne zgrzyty, gdy weźmiemy pod uwagę sceny retrospekcji. Niby Jo została przedstawiona tak, by jej odegranie przez Taylor było proste i czytelne, ale jednak kiedy w głowie porównamy to do wcześniejszych scen, czuć, że ta wersja nie do końca przekonuje. Zwłaszcza że jest wiele scen z tajemniczymi i bardzo dziwacznymi spojrzeniami, złowrogimi uśmieszkami i tym podobnymi motywami, które trochę pogłębiają problem.
The 100 odkryło karty i choć nie ma mowy o najlepszym sezonie, trzyma to wszystko solidny poziom. Rozrywka dla fanów raczej satysfakcjonująca i interesująca, bo choć nie wszystko gra, nadal historia ma klimat, a ewolucja niektórych bohaterów może się podobać. Octavia dostaje najciekawszy wątek, więc można mieć nadzieję, że będzie mieć ona więcej czasu ekranowego w kolejnym odcinku.