Szesnasty odcinek finałowego sezonu The Walking Dead pod względem wizualnym prezentował się fantastycznie. Praca kamery imponowała. Twórcy wykorzystywali różne techniki (zwolnione tempo lub dynamiczny ruch) i sztuczki, aby jakość obrazu robiła wrażenie na widzach. Do tego muzyka w tle nadawała klimat wydarzeniom i podnosiła emocje. Szczególnie dało się to odczuć w końcówce, gdy Lance i jego żołnierze „podbili” Wzgórze, Alexandrię i Wybrzeże. I choć ten epizod był ucztą dla oczu i oglądało się go z przyjemność dzięki tej wizualnej części, to mimo wszystko wydawał się on… pusty. Jak taka pięknie pomalowana wielkanocna wydmuszka. W rezultacie obejrzeliśmy efektowną akcję w opuszczonym domu, w którym żołnierze Wspólnoty zostali zaatakowani przez szwendaczy. Następnie Daryl, Aaron i Gabriel zwabili ich na coś w rodzaju złomowiska lub parkingu, gdzie w widowiskowy sposób się z nimi rozprawili. Oczywiście świetnie się to obserwowało, ale nie można się oprzeć wrażeniu, że chodziło tylko o efektowność w tych scenach. Do tego Dixon bez wahania zastrzelił Romano, co było okrutne. Rzadko oglądamy żołnierzy Wspólnoty bez masek i hełmów, więc twórcy sprytnie sobie wymyślili, żeby ta śmierć nie została zadana kompletnie anonimowej osobie. W efekcie mamy poczucie, że zabił człowieka, a nie bezimiennego wojskowego. W innym wypadku przeszlibyśmy obok tego wydarzenia całkowicie obojętnie. Pozostali bohaterowie (Maggie, Elijah) wciągnęli w pułapkę żołnierzy Wspólnoty, wysadzając budynek we Wzgórzu. Ale nie było to żadną niespodzianką, ponieważ w otwierającej scenie pokazano spaloną rezydencję, a większość wydarzeń miała charakter retrospekcji. Leah niczym Terminator wyłoniła się z płonącego budynku, żeby dopaść Maggie. Mimo że szarańcza odleciała i nastała cisza, więc każdy szelest wywoływał niepokój, to sceny w lesie słabo trzymały w napięciu. Wydawało się, że sprawę uratuje ich ostateczna konfrontacja. Twórcy przygotowali odpowiednią scenografię w chatce i bawili się ujęciami, gdy kobiety usiadły naprzeciwko siebie. Wszystko to jednak odbywało się bez emocji, a ich rozmowa była nijaka. Nie odczuwało się żadnego napięcia, a przecież obie miały sobie wiele do zarzucenia. Motyw zemsty w ogóle tu nie zadziałał. Akcja trochę rozruszała się, gdy zaczęły się ze sobą bić, ale było to takie bez wyrazu. A kwintesencją całej sceny było bezceremonialne zastrzelenie Leah przez Daryla. Jak gdyby nigdy nic zabił kobietę, którą darzył uczuciem. Wiadomo, że nie miał wyboru, jeśli chciał uratować Maggie, ale odbyło się to wszystko bardzo beznamiętnie.
fot. AMC
+16 więcej
Tak naprawdę jedyną sceną, która coś wniosła do historii, była ta, w której Maggie przyznała, że zaczyna ufać Neganowi. Dialog był kiepsko napisany, ale sam fakt, że to powiedziała, jest niezwykle zaskakujący. Ich skomplikowana relacja wciąż się rozwija i niezmiennie budzi zainteresowanie. Natomiast zabunkrowanie Negana w jakiejś dziurze było skandalicznym pomysłem. Nie po to przywraca się go do serialu, żeby w najważniejszym momencie starcia z żołnierzami Wspólnoty pełnił funkcję niańki dla Hershela. Oczywiście, twórcy nie chcieli odciągać uwagi od wątku Maggie i skrzętnie to wytłumaczyli, ale sposób odstawienia na bok tej postaci budzi duży zawód. Lance i jego ludzie musieli się mocno natrudzić, żeby pokonać grupę Maggie. Stracił wielu swoich żołnierzy, a mimo to brnął dalej w cały ten bałagan. Był coraz bardziej zdenerwowany, ponieważ sytuacja nie rozwijała się po jego myśli. Niestety, nie wiemy, co tak naprawdę go motywuje do działania za wszelką cenę. Nie zdradzono nam, jakim projektem na boku się zajmuje. Dlatego nie wiadomo, o co toczy się gra i jaka jest jej stawka. Psuje to odbiór odcinka, ponieważ historia przestaje angażować emocjonalnie. Twórcy dla odwrócenia uwagi od tej „mało” istotnej kwestii wyposażyli Lance’a w monetę, która decydowała o losie żołnierzy Wspólnoty. Już wcześniej widzieliśmy ten atrybut, ale nagle stał się dla niego kluczowym w podejmowaniu decyzji. Niestety, rzut monetą bardziej kojarzy się z Harveyem Dentem, więc brakuje tu oryginalności. Naprawdę jest to niepotrzebne, ponieważ Josh Hamilton z powodzeniem kreuje Hornsby’ego na antagonistę tej serii i nie potrzebuje żadnych dodatków, żeby być bardziej „cool”. To samo odnosi się do szarańczy, która w żaden sposób nie ubarwiła tego epizodu. W tym odcinku oglądaliśmy też, jak bohaterowie opracowywali plan przeciwko Wspólnocie. Między Eugenem a Max zrobiło się całkiem poważnie, co raczej nie zaskakiwało, ponieważ darzyli się uczuciem od czasu rozmów przez radio. Kobieta dała się namówić na kradzież dokumentów, co zaowocowało całkiem dobrze trzymającą sceną jej konfrontacji z Sebastianem. Przy okazji też powróciła Pamela, która zniknęła na kilka epizodów, jakby nie odgrywała istotnej roli w historii. Może to się zmieni w sezonie 11C, gdy jej pozycja zostanie zagrożona po artykule, który pojawił się w gazecie. Na to jednak trzeba będzie poczekać. Finałowy odcinek drugiej części 11. sezonu The Walking Dead imponował wizualnie i pod względem widowiskowej akcji. Niestety, posiada tak wiele fabularnych dziur i jest pełen niedopowiedzeń i tajemnic, że ciężko wczuć się w te pozornie ekscytujące wydarzenia. Szczególnie że bohaterowie w tym serialu są nieśmiertelni (głównie za sprawą ogłoszenia spin-offów o Darylu, Carol, Maggie i Neganie), więc tym bardziej brakuje dreszczyku emocji. Mimo kilku wyraźnych niedociągnięć epizod spełnił swoje zadanie jako finał dość słabego sezonu 11B. Zamknęliśmy w końcu temat Leah, więc już nic nie stoi na przeszkodzie, żeby skupić się na działaniach we Wspólnocie. Odcinek zniechęcił do śledzenia dalszej części historii. Przekonamy się w sierpniu, jak się ona zakończy, gdy The Walking Dead powróci na ostatnią część finałowej serii.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj