Przeczytaj fragment Bram Światłości – fantasy Mai Lidii Kossakowskiej
Kilka dni temu premierę miał 2. tom Bram Światłości - powieści Mai Lidii Kossakowskiej z jej "anielskiej" serii. Mamy dla was fragment tej książki.
Kilka dni temu premierę miał 2. tom Bram Światłości - powieści Mai Lidii Kossakowskiej z jej "anielskiej" serii. Mamy dla was fragment tej książki.
W zeszłym tygodniu premierę miał drugi tom Bramy Światłości. Tom 2 - najnowszej powieści Maja Lidia Kossakowska. Książka zaliczana jest do tak zwanego cyklu anielskiego, czyli serii, która przyniosła autorce popularność i rozpoznawalność.
Wydawnictwo Fabryka Słów udestępniło nam specjalnie dla Was fragment tej książki. Miłej lektury!
FRAGMENT
Karzeł pojawił się nagle, dosłownie znikąd, jakby wysunął się przez niewidzialną szczelinę z innego świata.
Wszystko w tej dżungli wyskakuje jak diabeł z pudełka, pomyślał z niesmakiem Daimon, przyglądając się niskiej, skurczonej postaci przed sobą.
Stwór mniej więcej przypominał człowieka, ale miał tylko jedno wyłupiaste oko pośrodku czoła, świecił łysą czaszką jak tonsurą, a poza tym cały był porośnięty gęstym futrem, które cuchnęło kozą. W ręku trzymał coś, co przypominało wyjątkowo nieudany sierp albo wielki, kompletnie bezużyteczny grzebień. Kiedy zaczął pokracznie podskakiwać, przestępując z jednej nogi na drugą, Frey zauważył, że stopy ma wykręcone do tyłu.
Aha, demon. No tak, a kogo się można spodziewać w tej głuszy?
Karzeł stroił groźne miny, pokazując przy tym pieńki zepsutych zębów, buczał i pohukiwał jak małpa tuż przed atakiem i w ogóle prezentował tak jawnie wrogi wygląd, że nie miało sensu pytać go o drogę lub prosić o gościnę.
Anioł Zagłady był już bardzo zmęczony wielogodzinnym marszem przez tropikalny las. Zielony jadeit za nic nie chciał wypuścić go z objęć. Świat wokoło osaczał klaustrofobicznie zdezorientowanego, wykończonego Świetlistego, zamykał w ciasnej przestrzeni jak winda, która utknęła między piętrami rzeczywistości. Oprócz tego Daimona nieustannie męczyło przemożne przekonanie, że kręci się w kółko. Wydawało mu się, że rozpoznaje poszczególne charakterystyczne drzewa, krzywe lub złamane, niekształtne wykroty, skupiska lian lub pęki kwiatów, ale równie dobrze mógł się mylić, bo tu wszystko wyglądało tak samo.
Miał już tak dość oszałamiającego piękna tutejszej przyrody, że widok karła, zamiast go zaniepokoić, tylko wprawił w irytację.
– Czego chcesz? – zapytał niezbyt uprzejmie.
– Tytuń! – zaskrzeczał stwór. Frey nie zrozumiał tego bełkotliwego okrzyku.
– Co? – spytał zdumiony.
Karzeł zaperzył się, aż tupnął odwrotną nogą.
– Toż gadom przecie, gupi durniu! Tytuń zara dawaj! – zażądał, potwornie kalecząc hiszpański albo portugalski. Z jego ust w kolorze wątroby pryskały maleńkie kropelki śliny, więc Abaddon odsunął się przezornie.
Krewki maluch zapewne uznał, że przeciwnik się przestraszył, bo dla podkreślenia słów zaczął żwawo wywijać grzebieniem do czesania mamuta.
– Tytuń abo trupem cię ułożę, że hej! – wrzasnął, zamachnąwszy się na Daimona cudaczną bronią.
Popełnił błąd. Zmęczony czy nie, Frey zareagował odruchowo. Skoczył do przodu, wykręcił stworowi rękę i zmusił go do wypuszczenia niby-sierpa. Potem patrząc, jak jedyne, wyłupiaste oko napastnika rozszerza się i ciemnieje ze strachu, wysyczał wprost w brzydką, wykrzywioną twarz:
– Nigdy, rozumiesz, nigdy więcej nie machaj mi tym badziewiem wokół twarzy! Dziękuję, ale już jestem odpowiednio uczesany.
Odepchnął karła tak mocno, że tamten upadł, nakrywając się swoimi krzywymi, przenicowanymi nogami. W tej samej chwili Daimon sięgnął błyskawicznie po jego sierpogrzebień i jednym sprawnym ruchem złamał go na kolanie. Okazało się to całkiem łatwe, ponieważ dziwaczna broń, ku zaskoczeniu Abaddona, została wykonana z szylkretu.
Odrzucił na bok oba niepotrzebne kawałki i stwierdził, że karzeł wciąż siedzi na ziemi, rozcierając sobie krzyż. Jego twarz przypominała teraz pyszczek skrzywdzonej małpiatki. Anioł Zagłady obawiał się, że stwór zaraz wybuchnie płaczem.
– Co żyś ty zrobiał, przeklentniku jedyny?! – jęknął kosmaty demon. – Toporek żyś mnia połymał! Zły zrobił! Zły! Jak ja tera tytuń dostane? Jeszcza pożałowasz żałośnie! Zobaczysz, ty!
Pochylił się do przodu i splunął na buty Daimona. Tego Tańczący na Zgliszczach nie zamierzał tolerować. Jednym ruchem wyciągnął Gwiazdę Zagłady, kierując ostrze prosto w stronę szyi potworka.
– Spierdalaj – powiedział cicho. – Spierdalaj w podskokach, zanim stracę cierpliwość! Dobrze radzę.
Karzeł na widok srebrzystej, ostrej jak nów klingi natychmiast stracił rezon. Wycofał się rakiem, na czworakach, i zniknął w plątaninie lian i liści.
Może wrócił przez szczelinę do swego własnego popieprzonego świata.
Ale chyba nie, bo Daimon usłyszał w oddali jego cienki, drżący ze złości głos:
– Pożałowasz jak nic, zobaczysz!
Frey tylko wzruszył pogardliwie ramionami, ale uszkodzone żebra znów go zabolały, więc zaklął. Otarł pot z czoła, przeklinając w duchu lepki, parny upał, i ruszył przed siebie w poszukiwaniu obozowiska na brzegu rzeki, choć w sercu zaczęło mu się rodzić ponure przekonanie, że prędzej znajdzie tutaj Świętego Graala.
Co za cholerne, nienawistne miejsce, pomyślał, gdy kolejny długi, mokry liść chlasnął go przez policzek.
* * *
Nie pamiętał, co usłyszał najpierw. Cichy świst czy wysoki, histeryczny chichot nawiedzonego dziecka. Wydawało się, że oba dźwięki wybrzmiały równocześnie.
– Au! – syknął Daimon, bo w tym samym momencie jakiś wyjątkowo zjadliwy owad ukąsił go boleśnie w kark.
Sięgnął dłonią do szyi, żeby podrapać piekące i swędzące miejsce, ale z zaskoczeniem stwierdził, że coś tam tkwi, wbite głęboko w skórę. Pewnie żądło albo malutki cierń. Wyszarpnął to natychmiast. Lecz nie ujrzał między palcami żadnego organicznego tworu, tylko miniaturową zielono-żółtą strzałkę, zakończoną barwnym piórkiem maleńkiego ptaszka, może kolibra.
Co, do diabła?! – zdążył pomyśleć, gdy świsty i chichoty rozległy się nagle z różnych stron, Abaddona dopadło naraz kilka strzałek, jakby wkroczył w rój krwiożerczych, złośliwych komarów. Utkwiły w plecach i ramionach, jedna ugodziła go w dłoń, inna otarła się o czoło. Nie zdążył ich usunąć, bo kolejna chmara opadła go obłokiem kolorowych, kłujących piórek podobnych do rozwścieczonych kolibrów. Odruchowo uniósł ręce, żeby osłonić twarz, kiedy z zarośli posypały się następne pociski, istny deszcz ostrych, piekących odprysków tęczy. Wbijały się w skórę na plecach, piersi i udach, bez trudu przebijając warstwy odzieży, grzęzły we włosach, kaleczyły nadgarstki i palce. Teraz już nie swędziały, lecz paliły jak cholerne, rozgrzane do czerwoności piętna.
Oczy, za wszelką cenę musisz osłonić oczy! Ale jak to zrobić, kiedy rozbity naraz barwny most, rozpięty dotąd na niebie, wali ci się na łeb kaskadą szklanych odłamków? Burzą wkurzonych kolibrów? Owadzim furkotem niezliczonych strzałek wyfruwających zza każdego krzaka dokoła? Pieprzoną furią latających cierni?
Chichot, ten cholerny chichot opętanych bachorów brzmiał teraz jak pieśń triumfalna. Jak fanfara głosząca zwycięstwo odwiecznej zieleni i dzikich, zajadłych stworów, które ją zamieszkują od wieków.
Bezradny, oślepiony Daimon mógł tylko żałośnie kręcić się w kółko w nadziei, że wrogowie znudzą się wreszcie i pozostawią go na pastwę trucizny, w której z pewnością nasączyli ostrza swoich pocisków.
– A maszżeż ty, durniu przeklętny! – wrzasnął nagle przepełniony wściekłą satysfakcją głos tuż pod pachą anioła.
W powietrzu błysnęła klinga krótkiego noża, a Frey poczuł, jak w jego prawym przedramieniu wybucha ból. Zerknął przez palce i ujrzał wykrzywione radosnym uśmiechem obrzydłe oblicze cyklopiego karła. Sprzymierzeńcy kosmatka z pewnością umieli wyśmienicie celować, bo ani jedna strzałka nie wystawała spośród gęstej sierści stwora.
– Mówiłek, że cię trupem ułożę! – wykrzyknął, zamierzając się do kolejnego ciosu.
Daimon nie miał możliwości sięgnąć po Gwiazdę Zagłady. Właściwie zupełnie nic nie mógł zrobić. Postanowił więc sam zaatakować, wyprzedzając uderzenie karła, i spróbować przewrócić go biodrem. Sama masa ciała plus zwinność wyćwiczona w boju powinny wystarczyć. W ostateczności ryzykował tylko, że nóż kurdupla zahaczy o jego bok. Spiął się do natychmiastowego skoku, kiedy dżunglą wstrząsnął gniewny, porażający ryk dzikiego zwierza.
Xolotl, pomyślał z rezygnacją Tańczący na Zgliszczach. Albo inna podobna cholera. Tylko potwora mi tu brakowało. No proszę, nie krępujcie się, przyślijcie, co tam jeszcze macie. Latającego jaszczura? Bykołaka z podwójnym toporem? Tygrysa szablozębnego? Nie ma sprawy. Abaddon będzie zachwycony!
Kiedy płowy niczym płynne złoto, śmigły, potężny kształt rozświetlił mrok dżungli jak małe, plamiste słońce, ostrzał z dmuchawek natychmiast ustał, podobnie jak złośliwe chichoty.
– Łoj, źle! – stęknął karzeł z nożem.
Nawet nie łypnął na Daimona pojedynczym okiem, tylko niewiele myśląc, rzucił się do ucieczki. Ogromny kot skoczył za nim, bez wysiłku dopadł i powalił na ziemię, a potem wielką, ciężką łapą wymierzył trzy mocne ciosy. Obrócił łeb, marszcząc gniewnie nos, i spojrzał prosto na Anioła Zagłady ślepiami zielonymi jak jadeit.
Oszołomiony, pokłuty i zakrwawiony Frey z wysiłkiem zaczął sięgać po miecz. Nie miał siły walczyć, ale równie mocno nie chciał stać się posiłkiem cętkowanego drapieżcy. Tymczasem jaguar zbliżał się ku niemu wolnym krokiem. Jego pazury przypominały kolce do rozbijania lodu, tak były długie i ostre. Otworzył pysk, prezentując kły, białe i spiczaste jak stalaktyty w różowej jaskini paszczy. Zatrzymał się tuż przed dyszącym ze zmęczenia aniołem.
– Pchepracham – powiedział niewyraźnym, ale zrozumiałym portugalskim. – Barcho trudno mi achtykułować słowa pachczą. Jechli zechcech pójść ze mną do dchomu, dam ci machć na te ukłuchcia. Pchestaną tak swędzchieć.
Przez chwilę Daimon sądził, że skutkiem trucizny zawartej w strzałkach postradał zmysły. Ale nie. Jaguar wielki jak samochód terenowy naprawdę stał przed nim, leciutko poruszając końcem ogona. Wydawało się, że próbuje się przyjaźnie uśmiechać, choć na widok jego kłów Anioła Zagłady ogarniały niejakie wątpliwości co do czystości intencji wybawiciela. Ale z drugiej strony to przecież on rozpędził ukrytych w krzakach strzelców z dmuchawkami i obalił karła.
– Chcesz mi pomóc? – zapytał. – Dlaczego?
Drapieżnik oblizał szeroki nos ozorem wielkim i różowym jak plażowy ręcznik.
– Jechteś z Kchólestwa. To wystachczy. Ja rechpektuję tchaktaty ze Świetchistymi. Poddany Jaschności, nie?
Daimon ze zmęczeniem kiwnął głową. Czuł się coraz bardziej słaby i zbolały. No i ręka mu krwawiła.
– Tak – potwierdził. – Poddany Jasności.
– Ja cheż – oświadczył jaguar. – Idzchesz ze mną do dchomu? Thu nie jest bhezpieczhnie.
– Idę – zdecydował Frey.
Po tym, co usłyszał od Seredy, powinien być o wiele bardziej czujny, ale nie miał na to siły. Wielki zwierz oznajmił, że czci i szanuje Światłość, a ponoć nikt Jej tutaj nie wyznawał. Ale miłosierdzie Pańskie nie zna granic. Może ten gadający drapieżca faktycznie nie był ślepy na Światło? Gdyby żywił złe zamiary, już dawno mógłby rzucić się na słabego, krwawiącego, wycieńczonego Abaddona. Jednak zamiast tego przegnał koszmarnego karła i bandę żądlących maluchów, a teraz ofiarowuje dalszą pomoc.
Anioł Zagłady postanowił z niej skorzystać. Miał wrażenie, że cętkowanemu kocurowi dobrze patrzy z zielonych ślepi. Jeśli jaguar jednak skłamał i zamierzał wciągnąć Tańczącego na Zgliszczach w pułapkę, będzie czas, żeby się tym martwić.
W tej chwili Daimon tak mocno dostał w kość, że przyjąłby wsparcie od samej parszywej Lilith.
– Jestem gotów – oznajmił. – Możemy ruszać.
Plamisty kot skinął łbem.
– To dobche. Tędchy.
Dał susa w zarośla, a Daimon w ostatniej chwili powstrzymał się przed przemożną chęcią złapania go za ogon, żeby przypadkiem nie zgubić się w głuszy. Miał już bowiem serdecznie dość błąkania się samotnie w tej zwariowanej, niebezpiecznej dżungli.
Nigdy więcej cholernego tropikalnego raju, postanowił, goniąc za jaguarem. A jeśli ktoś ci zaproponuje wakacje na cudownej plaży wśród palm i barwnych ptaków, po prostu strzel go w gębę.
Źródło: Fabryka Słów / fot. Fabryka Słów
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat