BERLINALE 2014: Szybki jak ślimak, dynamiczny jak żółw
Z tym musi się zmierzyć każdy uczestnik festiwalu filmowego. Kino zwalniające tempo narracji i opowiadające bardzo powoli o drobnych zdarzeniach od lat zgarnia najważniejsze nagrody. Kolejny dzień Berlinale upłynął pod znakiem opowieści, które twórcom udało się zamknąć w kilkunastu ujęciach.
Autor: Sebastian Smoliński
Z tym musi się zmierzyć każdy uczestnik festiwalu filmowego. Kino zwalniające tempo narracji i opowiadające bardzo powoli o drobnych zdarzeniach od lat zgarnia najważniejsze nagrody. Kolejny dzień Berlinale upłynął pod znakiem opowieści, które twórcom udało się zamknąć w kilkunastu ujęciach.
Autor: Sebastian Smoliński
Fenomen wolnego kina ma wiele nazw. Na ostatnim festiwalu Dwa Brzegi widzowie mogli obejrzeć jeden z jego najciekawszych przykładów, czyli "Camille Claudel, 1915" Bruno Dumonta, który był zresztą filmem konkursowym poprzedniego Berlinale. O ile niedzielni kinomani rzadko mają okazję zetknąć się z tego typu produkcjami, wyjadacze rozmaitych przeglądów spotykają je na każdym kroku.
Można odnieść wrażenie, że na tej edycji berlińskiej imprezy tak zwanego kina kontemplacyjnego jest trochę mniej. Także w konkursie przeważają dynamicznie opowiedziane filmy. Pojawiły się jednak dwa tytuły, których nie sposób zignorować: niemiecki "Stations of the Cross" Dietricha Brüggemanna oraz francusko-tajwański "Journey to the West" Tsai Ming-lianga.
Pierwszy z filmów stanowi drobiazgowy portret kilku dni z życia Marii, przygotowującej się do komunii świętej. Dorasta ona w ultrakonserwatywnej katolickiej rodzinie, która rock i pop uważa za szatańską muzykę i narzuca dziewczynce surowe normy moralne. Temat może wydawać się wyeksploatowany, wszak negatywny portret religii nakreślił ostatnio w Raju: Wierze Ulrich Seidl. Brüggemann podszedł do "Stations of the Cross" z imponującą metodycznością. Każda scena poprzedzona jest nazwą jednej z czternastu stacji drogi krzyżowej. Całość składa się z takiej samej ilości ujęć nakręconych nieruchomą kamerą. Wbrew pozorom film nie wywołuje znużenia, ale staje się pasjonujący dzięki znakomitym dialogom i intensywnym kreacjom aktorskim.
"Journey to the West" to ekstrawagancja być może najważniejszego tajwańskiego reżysera. Twórcy, który był jednym z nieformalnych inicjatorów kina wolnego nurtu. Jego nowy film trwa 56 minut i składa się z rozciągniętych do granic percepcji ujęć marsylskich ulic, które w ślimaczym tempie przemierza buddyjski mnich. Ubrany w czerwoną szatę jest w tym środowisku obcym. Wydaje się przebywać w rzeczywistości, w której czas się zatrzymał. Tsai Ming-liang otwiera swój film kilkuminutowym ujęciem twarzy Denisa Lavanta (gwiazda Holy Motors, 6. edycja Dwóch Brzegów), które testuje odporność widzów. Kilka osób wyszło przed końcem seansu. Nietypowa kompozycja kadru spycha czasem mnicha na sam skraj ekranu, czyniąc poszukiwania jego sylwetki zabawą w stylu "Gdzie jest Wally?"
Organizatorzy Berlinale potrafią jednak znakomicie wyważyć proporcje. Oprócz licznych niszowych propozycji mają także w zanadrzu ofertę dla tych, którzy złaknieni są popularniejszego kina. Komediodramat A Long Way Down z Piercem Brosnanem w roli głównej znakomicie odpowiedział na tę potrzebę. Oto czworo niedoszłych samobójców przypadkiem spotyka się na dachu budynku i nawiązuje znajomość, która napełni ich życiową energią. Niewykluczone natomiast, że gdyby obejrzeli wolniejszy od żółwia "Journey to the West", ich czarne myśli by powróciły.
Relacja przygotowana we współpracy z festiwalem Dwa Brzegi.
Dzisiaj urodziny obchodzą
ur. 1962, kończy 62 lat
ur. 1968, kończy 56 lat
ur. 1988, kończy 36 lat
ur. 1980, kończy 44 lat
ur. 1965, kończy 59 lat