Dlaczego Furiosa nie stała się hitem? Spoiler - nie chodzi o jakość
Kocham Mad Maxa, więc jestem zła, gdy patrzę na wyniki Furiosy. Z drugiej strony – nie są dla mnie żadnym zaskoczeniem. Dlaczego?
Czuję się tak, jakbym obejrzała odcinek Naszego nowego domu, w którym Katarzyna Dowbor mówi: "Nie, nie wyremontujemy wam chałupy". Gdy obejrzałam Na drodze gniewu, zakochałam się w tym filmie. Uwielbiam postapokaliptyczne światy, które zahaczają o steampunkowe klimaty, a naprawdę mało tego typu dzieł gości w kinach. Gdy niemal straciłam nadzieję na sequel, ogłoszono prequel. I miała to być historia Furiosy, jednej z najbardziej kozackich postaci, jakie kiedykolwiek widziałam. Czekałam na kolejną część z zapartym tchem, a w międzyczasie zaczęłam nadrabiać poprzednie filmy. O jedynce wysmarowałam nawet artykuł. To sprawiło, że jeszcze bardziej zakochałam się w wizji George’a Millera. Miałam wrażenie, że ten tytuł powstał z czystej pasji i chęci tworzenia.
Zanim jeszcze Furiosa trafiła na ekran, prognozy były niezwykle optymistyczne. W internecie buczało jak w ulu od ekscytacji. Nic więc dziwnego, że gdy w końcu obejrzałam wyczekiwany film, było to wyjątkowo słodko-gorzkie doświadczenie. Bo tak, był fantastyczny, ale najwyraźniej to nie wystarczyło, by przyciągnąć widzów do kina.
Co, u licha, przydarzyło się Furiosie?
Na drodze gniewu było hitem, więc założenie, że widzowie będą chcieli wybrać się na kolejną przejażdżkę po jałowiźnie, było naturalne. Nie jest to franczyza tak kochana, jak Władca pierścieni, więc fani nie bojkotowali produkcji, jak stało się to w przypadku Pierścieni Władzy. Wszystkim raczej podobało się to, co pichcił przez ostatnie lata George Miller. Ludzie w mediach społecznościowych chętnie pisali i czytali o filmie. Pierwsze recenzje Furiosy, jeszcze przed oficjalną premierą, były wręcz fantastyczne. "George Miller wciąż pokazuje wszystkim, jak to się powinno robić!" ( John Nugent z Empire Magazine), "Oszałamiające osiągnięcie!" (Hoai-Tran Bui z Inverse), "Niesamowity prequel!" (Fico Cangiano z CineXpress) – to tylko kilka fragmentów. Narzekania, oczywiście, były – głównie dotyczące gorszej oprawy wizualnej i trochę zbyt rozciągniętej fabuły. Z reakcji jednak jasno wynikało, że to dobry film, a drobne minusy były raczej gorzką kroplą w morzu wspaniałości.
A jednak, gdy produkcja w końcu trafiła do kin, na portalach szybko zaczęły pojawiać się nagłówki o wielkiej klęsce – Furiosę zmiażdżyła nie jakaś Diuna, a Garfield. Dla fanki, za którą się uważam, było to dość bolesne zderzenie z rzeczywistością. Szczególnie że po seansie byłam zachwycona – po raz kolejny rozkochana w postapokaliptycznej wizji George'a Millera. Im dłużej o tym myślałam, tym więcej sensu w tym dostrzegałam. Tak naprawdę porażka Furiosy to nie klęska artystyczna, a marketingowa.
Najlepsze filmy (post)apokaliptyczne w historii wg Rankera
Marvelowski budżet, niemarvelowskie zarobki
Żeby zrozumieć, co poszło nie tak, trzeba się przyjrzeć całej sadze. Aktualnie pierwszego Mad Maxa z 1979 roku uważa się za klasyk. Film rzeczywiście był sukcesem w box offisie i nawet wpisał się do Księgi Rekordów Guinnessa, a jego wynik pobiło dopiero Blair Witch Project z 1999 roku. Sęk w tym, że budżet był naprawdę niewielki, ponieważ wyniósł jakieś 400 tysięcy dolarów australijskich, co przekłada się na mniej niż 300 tysięcy dolarów amerykańskich. W ciekawostkach na IMDb znajdziemy informację, że większość statystów dostała zapłatę w piwie. Dla porównania: budżet Furiosy szacuje się na 168 milionów dolarów. W takiej sytuacji nawet przy podobnych zarobkach, nie ma najmniejszej szansy na zbliżone zyski.
Twórcy, zapewne biorąc pod uwagę szum medialny i sukces Na drodze gniewu, postanowili zrobić widowisko na marvelowską czy też diunowską skalę. To oczywiście oznacza, że film jest zrobiony z o wiele większym rozmachem niż oryginalna trylogia, dzięki czemu możemy zobaczyć to wspaniałe uniwersum w całej okazałości. Jednocześnie Furiosa musiała stanąć w szranki z wielkimi franczyzami, które są znane i lubiane na całym świecie. A przy całej mojej miłości do Max Maxa, to uniwersum zawsze miało szalenie oddaną, ale niszową widownię. Pomachanie marką przed oczami widzów w tym wypadku nic nie da, a mam wrażenie, że tak mniej więcej wyglądał cały marketing. Niestety, to nie DC ani Marvel – poza tym nawet w ich przypadku popularne uniwersum przestało wystarczać, by zwabiać ludzi do kina.
Jak kocha, to poczeka. Albo i nie...
Tak jak wspomniałam, Na drodze gniewu było sukcesem i przyciągnęło nowych widzów do świata Mad Maxa, w tym mnie. Niestety stworzenie kolejnego filmu zajęło prawie dziesięć lat, a w międzyczasie nic się praktycznie nie działo. Świeżo upieczeni fani nie byli wtedy na tyle lojalni, by zostać. Nie łączyła ich też wyjątkowo mocna więź z oryginalną trylogią, więc nie przyciągnęła ich nostalgia. Nawet prequel Ballady ptaków i węży miał z tym problem, a seria książek Suzanne Collins (a także późniejsze filmy) jest o wiele bardziej mainstreamową franczyzą niż Mad Max.
Kocham postapokaliptyczne światy, więc jestem też fanką Fallouta. Gdy wyszedł serial, byłam zachwycona. Mnóstwo nowych fanów nagle odkryło tę markę. Amazon słusznie wyczuł nastroje i niemal natychmiast zamówił 2. sezon serialu, na który pewnie będzie trzeba poczekać co najmniej rok. W tym czasie jednak widzowie nie będą się nudzić, ponieważ mogą poznawać gry z serii czy książki. Nic dziwnego, że Fallout 76 zanotował ogromny wzrost graczy, ponieważ w ten sposób starzy i nowi fani mogą wchodzić w interakcje, bawić się i odkrywać wspólnie to uniwersum. Nie jestem pewna, czy bez gier (które angażują na dłużej niż filmy) i z 9-letnią przerwą między produkcjami ktoś pozostałby na placu boju.
Dlaczego Furiosa nie stała się hitem?
Furiosa była więc bardzo ambitnym i kosztownym projektem, jednak przeliczono się w kilku sprawach. Po pierwsze, fandom serii jest oddany, ale stosunkowo niewielki w porównaniu do innych franczyz, które tworzą produkcje o zbliżonym budżecie. Po drugie, zaufano, że dobre opinie, przekazywane przez media społecznościowe i recenzje na portalach popkulturowych, będą wystarczające, by zachęcić nowych widzów do pójścia do kina. Nic bardziej mylnego. Nazwa marki i nazwisko George'a Millera nie mają tak dużej siły przebicia, jak założono.
Temat współczesnych budżetów jest sam w sobie bardzo ciekawy, ponieważ już przy Marvels wspominałam, że część z tych filmów naprawdę nie musi być aż tak droga – wtedy prawdopodobnie by się zwróciły. To nie tak, że nikt nie chodzi na te "klapy finansowe" do kina, ale w przypadku 168 milionów dolarów trzeba tłumów i pękających w szwach sal, utrzymujących się przez kilka tygodni, by była mowa o jakimkolwiek sukcesie. Rozumiem, dlaczego budżet Furiosy był duży. To ogromny świat, a George Miller chciał pokazać więcej lokacji niż kiedykolwiek wcześniej. I z jednej strony cieszę się, że dostał szansę, by zrealizować projekt na taką skalę. Jednak ta część mnie, która wie, że potrafi opowiadać ujmujące historie nawet bez tych wszystkich zawrotnych scen akcji, kostiumów i scenografii, jest trochę zmartwiona. Bo ta klęska może oznaczać, że kolejnego zamówienia już nie będzie. A naprawdę chciałabym zobaczyć nowego Mad Maxa. Albo Furiosę. Albo historię tego dzieciaka, którego poznaliśmy w 2. części i miał stać się liderem w przyszłości. Cokolwiek.
Wrażenia po Furiosie
Tak jak wspominałam, poszłam na Furiosę do kina. I bawiłam się znakomicie. Tak, czasem przebijało się CGI. I tak, było kilka wątków, które zamiast spajać fabułę, budziły jeszcze więcej pytań, głównie w okresie, w którym Furiosa dorastała na dworze Wiecznego Joe. I tak, można było odrobinę przyciąć finał. Co nie zmienia faktu, że to była fantastyczna jazda bez trzymanki.
Moment, w którym Furiosa i Jack jadą ciężarówką, a następnie muszą odeprzeć atak, jest najlepszą sceną akcji w całej franczyzie. Po raz kolejny George Miller zadbał o szczegóły, które cieszą i bawią – jak manekin wszczepiony w kierownicę albo rydwan z motorów! Nikt inny, może poza serialowym Falloutem, nie jest w stanie stworzyć równie barwnego i dziwacznego uniwersum. Dementus może być najlepszą rolą w karierze Chrisa Hemswortha, przewrotnie nawiązującą to Thora. Alylę Browne trzeba zobaczyć na żywo. W tym całym szaleństwie, strzelaninach i walce o drogocenne paliwo (uwielbiam otwarcie filmu, jest madmaxowe na wskroś i wraca do korzeni – po poległych kompanów nie warto wracać, ale po paliwo trzeba, bo brak paliwa jest gorszy niż śmierć) znalazło się miejsce na miłość. Do tego stopnia, że aż uroniłam jedną łzę podczas seansu. Furiosa i Jack są mi równie bliscy, co Max i Jessie. George Miller znów pokazał, że chyba ma w sobie coś z romantyka, ponieważ potrafi tworzyć piękne i wiarygodne relacje na ekranie pomiędzy dwójką zakochanych w sobie ludzi.