John Wick? Ile można! Pora na Hitmana i zmianę warty
John Wick z 2014 roku zrewolucjonizował zachodnie kino akcji, ale wpędził je też w bagno, w które kolejne produkcje zapadają się coraz bardziej. Czy Hitman mógłby temu zaradzić? Moim zdaniem tak.
Kiedy w 2014 roku na duże ekrany wszedł John Wick – stosunkowo niewielka produkcja, która pojawiła się znikąd i nie była ani kontynuacją czegoś już znanego, ani tworem bazującym na istniejącej marce w innym medium – doszło do pewnego przewrotu. Kino akcji na Zachodzie przeszło wiele zmian na przestrzeni dekad i rozwoju sztuki filmowej. Na początku XXI wieku dominowały dynamiczne, pocięte jak kebab akcyjniaki, które stawiały na charyzmę swoich gwiazd i chemię między bohaterami. Przykładów nie trzeba długo szukać: Uprowadzona, Bad Boys. Każdy z tych filmów wyróżniał się pod innymi względami, ale akcja w nich była pokazywana raczej podobnie. Nacisk nie był postawiony na nią bezpośrednio.
W 2014 roku pojawił się natomiast John Wick. Film – w reżyserii Chada Stahelskiego i z legendarnym Keanu Reevesem w roli głównej – który pokazał, że można inaczej.
Zanim Keanu Reeves zrewolucjonizował kino akcji, to... Keanu Reeves zrewolucjonizował kino akcji
Niezwykle zabawne jest to, że w poprzedniej odsłonie kina akcji główne skrzypce również grał Keanu Reeves. Chodzi mi o oczywiście o Matrixa. Film sióstr Wachowskich zrewolucjonizował podejście do tego gatunku. Postawił na charakterystyczny styl, który ociekał wyjątkowością. Kung-fu pięknie łączyło się z używaniem broni palnej. Można uznać, że był to protoplasta ekwilibrystycznych walk. Do historii przeszło również zwolnione tempo (chociaż gdy przypomnę sobie obsesję Zacka Snydera, to mam wątpliwości, czy to dobrze) i bohaterowie w skórzanych kurtkach. Po Matriksie pojawiło się wielu naśladowców – choćby Equilibrium z Christianem Balem czy Wanted: Ścigani z Angeliną Jolie. Oba te filmy czerpały garściami ze stylu wizualnego trylogii sióstr Wachowskich, podkradały zwolnione tempo i próbowały odtworzyć klimat i pierwiastek "fajności", który miał przede wszystkim pierwsze dzieło z Neo.
Przez rewolucje kino akcji przechodziło wielokrotnie. W latach 80. dominowało coś, co lubię nazywać "archetypem superbohatera". Niech mi ktoś wskaże różnicę między Wolverinem a typowymi rolami Arnolda Schwarzeneggera, Sylvestra Stallone'a czy Stevena Seagala. Dla niektórych może to być gruba piguła do przełknięcia, ale tamte filmy nie różniły się niczym od krytykowanych obecnie propozycji Marvela. Każdy skupiony był głównie na protagoniście, którego przeciwnikiem był ktoś charakterystyczny, ale raczej odsunięty na drugi plan. Pakowało się w takie produkcje jak największą liczbę wybuchów, sterydów i testosteronu. Na koniec i tak było wiadomo, że dobro zwycięży, a popularny macho zdobędzie dziewczynę swoich marzeń, najczęściej damę w opałach. Każdy kolejny film był kalką poprzedniego, ale starał się zrobić coś "więcej i bardziej", bez urozmaicania całości czymś niezwykłym, nietypowym. O fabułach nie ma co się wypowiadać, bo te były prostsze niż budowa cepa. Może to obrazoburcze dla niektórych (albo i wielu), ale filmy z tamtych lat niczym się nie różniły od tasiemca, jakim stała się seria Szybkich i wściekłych. Mamy przekokszonych facetów na pierwszym planie, którzy rozprawiają się ze złoczyńcami w imię wyższych morałów, na przykład rodziny.
Kino akcji to sinusoida, która przechodzi od wielkich facetów, wielkich wybuchów i wielkiego zamieszania pokroju Rambo, by potem zejść na kilka lat na ziemię – przy okazji Mission: Impossible, Jasona Bourne'a, Jamesa Bonda w wykonaniu Daniela Craiga czy większości filmów z Jasonem Stathamem. A później znów wraca do wylewu testosteronu (tym razem polanego mieszanką średnich efektów specjalnych), czyli filmów z Vinem Dieselem, Dwaynem Johnsonem i... nadal Jasonem Stathamem.
John Wick w 2014 roku wpłynął na krajobraz kina akcji i pokazał, że można inaczej – że można skupić się na realistycznej konwencji, w której da się uwierzyć w magię pistoletu Keanu Reevesa. Bo wszystko jest namacalne! John Wick nie jest niezniszczalny (chociaż kolejne filmy zaczęły budzić wątpliwości pod tym względem), a choreografia wiarygodna i wyćwiczona do absolutnej perfekcji. To był przepis na sukces. Przepis, który potem usiłowano powtórzyć, ale tym razem pod czapką kucharską kolejnych reżyserów nie siedział szczur kierujący tym, jak mają gotować.
Narodziny gatunku "wickopodobnego"
Atomic Blonde, Tyler Rake, Monkey Man, Nikt – to przykłady, które przyszły mi do głowy od razu. Nie uważam, że to złe produkcje. To solidne akcyjniaki, w skuteczny sposób powielające to, co zagrało w oryginalnym Johnie Wicku, często rozbudowujące znane motywy o nowe, ciekawe elementy i postacie, które mają w sobie więcej różnorodności. Mam jednak problem z tym, że każdy film ma identyczną podstawę – bohatera z trudną przeszłością, wiarygodnie nakręcone sceny akcji (w których protagonista słania się po ścianach i ledwo uchodzi z życiem), długie ujęcia. Nie różni się to absolutnie niczym od akcyjniaków sprzed wieku.
To nie jest jeszcze – na całe szczęście – etap Kinowego Uniwersum Marvela, które dało nam mnóstwo podobnych produkcji. Jednak trend bezlitośnie pokazuje kierunek, w którym zmierza kino sensacyjne. Czy to coś złego? Nie. John Wick 4 to nadal jeden z najlepszych filmów akcji. Moja obawa wynika z tego, że naśladowcy w końcu staną się leniwi i zaczną bezmyślnie kopiować poprzednie produkcje. W dodatku może się to szybko przejeść. Wielkim atutem Johna Wicka była właśnie jego oryginalność.
To nadal dobre filmy, ale brakuje w nich czegoś nowego – nietuzinkowej postaci, która przełamywałaby stereotyp protagonisty, a także ciekawej i nietypowej fabuły, która nie polegałaby wyłącznie na szukaniu pretekstu do walki z kolejnymi falami wrogów w coraz to zmyślniejszy sposób (patrzę na ciebie, John Wick 3!). Wpadłem na pomysł, jaka marka mogłaby takie urozmaicenie wprowadzić.
Umarł król, niech żyje król
Hitman. Agent 47. Morderca z kodem kreskowym ze spożywczaka na tyle głowy. Większość fanów gier bez trudu rozpozna wizerunek łysego, bezlitosnego i małomównego zabójcy na zlecenie, którego historia sięga początków XXI wieku. Kinomaniacy również mieli okazję go poznać – i to za sprawą dwóch różnych kreacji w filmach z 2007 i 2015 roku. W Agenta 47 wcielali się kolejno Timothy Olyphant oraz Rupert Friend. Nie były to jednak produkcje udane. Pierwszy Hitman został oceniony przez krytyków i użytkowników serwisu Rotten Tomatoes na 16% i 57%. Kolejny był jeszcze gorszy, bo oceny wskazały na 8% i 40%. Wcale mnie to nie dziwi. Wiele pretensji można mieć do podążenia za trendami, o których piszę od samego początku. Seria gier stawiała na ciche rozwiązywanie misji i jak najbardziej kreatywne podejście do eliminowania celów – były przebieranki i nietypowe morderstwa. A filmy postawiły na pościgi, wybuchy i wysokooktanową akcję. Co ciekawe, gry również wpadły w tę pułapkę w części Hitman: Rozgrzeszenie z 2012 roku, ale potem udało się powrócić do korzeni i zrewitalizować markę z epizodyczną serią z 2016 roku.
Mówi się, że do trzech razy sztuka. Dlaczego tym razem przeniesienie Agenta 47 na wielki ekran mogłoby się udać? Składa się na to wiele czynników. Przesyt produkcji "wickopodobnych", o których pisałem wcześniej, ale też przełamanie klątwy adaptowania gier. W czasie, gdy The Last of Us dostaje wiele nominacji do Emmy, Fallout jest na ustach wszystkich, a film o pociesznym hydrauliku z charakterystycznym wąsem zarabia ponad miliard dolarów w kinach, nowa adaptacja Hitmana mogłaby trafić na podatny grunt.
A dlaczego miałoby się to w ogóle udać? Już tłumaczę.
Protagonista prosty jak cep i elastyczny jak guma
Agent 47 to postać, którą można wykorzystać na wiele sposobów. Niektórzy powiedzieliby, że cierpi na brak osobowości, ale to jego znak rozpoznawczy. Jest małomówny, zamknięty w sobie i do bólu profesjonalny, chociaż okazjonalnie musi wcielać się różne role i przykrywki, aby odnieść sukces. To świetne pole do manewru dla kreatywnych (słowo klucz) twórców. Charakter Agenta 47 może być źródłem wielu żartów. Postać, która nie ma poczucia humoru albo jest ironiczna, to doskonały materiał na tworzenie absurdalnie śmiesznych scen. To daje również pole do popisu dla ciekawych antagonistów lub postaci pobocznych, kiedy nasz protagonista, którego można porównać do Geralta (przynajmniej tego z gier i serialu, bo książkowy jest bardziej rozgadany), odda pole innym postaciom.
Hitman a la Na noże?
To moje osobiste odczucie, ale Hitman nigdy nie zachwycał fabułą. W dużej mierze były to misje powiązane ze sobą luźno, aby dać pretekst do tworzenia kolejnych ciekawych scenariuszy. Tu również jest ogromne pole do popisu dla twórców. Pokazano to już w grach. Agent 47 odwiedza Dubaj, Tokio, ale też paryski pokaz mody. Trafia nawet do posiadłości, która jest żywcem wyjęta z Na noże Riana Johnsona, gdzie podszywa się pod prywatnego detektywa i może rozwiązać sprawę poboczną. Hitman daje nieskończone pole do popisu względem fabuły. Nie ma tu żadnych ograniczeń.
Film czy serial? Dlaczego nie oba?
Adaptacja Hitmana nadawałaby się na film lub serial. W przypadku filmu najlepiej zagrałaby jedna prosta historia, która nie byłaby szczególnie rozwleczona. Proponuję zamknąć Agenta 47 w takiej posiadłości a la Na noże i konfrontować go z absurdalnymi postaciami. Nie potrzeba tu wielkiej, rozgałęziającej się fabuły, bo szerokiej publiczności wystarczyłaby dobra dawka humoru, kreatywności i ciekawych rozwiązań. Za przykład podałbym tu Bullet Train, który zamykał protagonistę w pędzącym pociągu z jednym zadaniem do wykonania, a pod nogi rzucał mu kolejne kłody – wszystko to polane zostało sosem absurdu. Serial z kolei pozwoliłby na rozwinięcie świata dookoła głównego bohatera. Produkcje takie jak Reacher pokazują, że da się zrobić to dobrze i bez rozwlekania na siłę.
Potrzebny powiew świeżości
Hitman byłby przede wszystkim czymś nowym i nietypowym. Może przypominałby trochę Zabójcę Davida Finchera, ale nie byłby tak wolny ani przeciągnięty. Agenta 47 można umieścić w każdym scenariuszu – nawet najbardziej absurdalnym. Dostalibyśmy coś nowego i innego od mordowania ludzi ołówkiem, sokowirówką lub grzebieniem (coś czuję, że i do tego niedługo dojdzie w produkcjach z kategorii "wickopodobnych").
50 najlepszych filmów akcji wszechczasów
Oto, jakie filmy wybrało Variety: